Piękny wschód - dzień 4. U Pana Boga za piecem
Czwartek, 17 sierpnia 2017
Kategoria 3. 50-100km, Piękny wschód 2017, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 79.04 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:23 | km/h: | 14.68 |
Poranek przywitał nas niepewną pogodą. Gdy wyszłam z namiotu zza chmur przebijało się słońce, lecz po kilkunastu minutach całe niebo zaciągnięte było szarymi chmurami.
O 9:00 otwierano punkt informacji turystycznej i pani miała nam powiedzieć czy uda się przejechać kładką. Mieliśmy więc ponad 2 godziny na śniadanie i pakowanie.
Na miejscu okazało się, że już wszystko jest ok, więc trochę wypytałam panią co warto zobaczyć w Białymstoku, skorzystałam z toalety i ruszyliśmy w drogę. Kładka jest ciekawą atrakcją, ma około kilometra długości, są 4 pływające pontony, w Waniewie i na środku są dwie wieże widokowe.
Pierwszy ponton był dość dużym wyzwaniem, trzeba było go trzymać, żeby nie odpłynął i wtargać ciężkie rowery. Był znacznie niżej, niż kładka, więc nie było to łatwe. Dla jednej osoby wręcz niemożliwe.
Drugi ponton nie miał łańcucha, ale odległość do przepłynięcia była tylko trochę dłuższa niż on sam i przepłynęliśmy ciągnąc za linki stabilizujące. Tylko trudniej było utrzymać go przy wysiadaniu.
Na środku odcinka znajduje się punkt widokowy i ławeczka, przy której się zatrzymaliśmy. Było nam zimno, słońce chowało się za chmuramii wiało, a od tej wszechobecnej wody i bagien też ciągnęło chłodem.
Trzecia i czwarta kładka były najłatwiejsze do pokonania, choć droga do przepłynięcia była najdłuższa.
Za kładkami, w Śliwnie zrobiło się o wiele cieplej, oddaliliśmy się od tych rozlewisk. Dalsza droga wiodła nas już głównie asfaltami, a za miejscowością Konowały jechaliśmy już Green Velo, aż do Białegostoku ścieżką wzdłuż drogi.
W Białymstoku straciliśmy pół dnia. Na wjeździe zrobiliśmy spore zakupy w Biedronce, później jeszcze kilka kilometrów do centrum, ciągle przejścia, światła... Dodatkowo trochę źle pojechaliśmy i nadłożyliśmy drogi. Przejazd przez centrum i deptak też zabrał sporo czasu, co chwilę zatrzymywanie się i robienie zdjęć.
Na rynku nie byliśmy długo, choć zagadał nas miejscowy rowerzysta. Pojechaliśmy jeszcze do pięknego parku i ogrodu przy Pałacu Branickich.
Później jeszcze małe zakupy w aptece i mozolne wydostawanie się z miasta, które ciągnęło się jeszcze długo... Kilka kilometrów dzieliło nas od Supraśla, jednak po drodze zatrzymaliśmy się w MORze na "obiad".
W Supraślu zatrzymaliśmy się kilka razy, żeby zrobić zdjęcia. Najpierw był monaster, czyli prawosławny klasztor, później ładny ratusz i dwa kościoły. Poniżej monaster:
Za Supraślem już spokojna, późnopopołudniowa jazda przez małe miejscowości. Wiedziałam, że przez nami jest Królowy Most, znany z filmu U Pana Boga za piecem, choć właściwie był on kręcony w okolicach, głównie w Supraślu. Mimo wszystko chciałam mieć zdjęcie pod tablicą.
Wjechaliśmy na główną drogę, ale po niecałych trzech kilometrach wróciliśmy na szlak, bo ruch był duży i jechało się nieprzyjemnie. W Zalukach zrobiliśmy zakupy na wieczór i uzupełniliśmy zapas wody w sklepie. Zastanawialiśmy się nad odmianą nazwy następnej miejscowości - Waliły Dwór... :P W Waliłach (wieczorem udało się ustalić jak to się odmienia) zjechaliśmy z Green Velo, bo ciągnęło nas w stronę Kruszynian.
Urzekła nas następna miejscowość, Słuczanka. Malutka wioska, ze znienawidzonym brukiem, drewnianymi domami i mieszkańcami siedzącymi na ławeczkach przy drodze, a po ulicy biegały dzieci goniące kury.
I ta rozmowa dwóch dziewczynek:
- I don't like kura.
- Chicken, chicken!
- I don't like chicken. I like hot chiken!
:D
Zaraz z lasu wyjechał pan na rowerze i zapytaliśmy go jak daleko jeszcze ciągnie się bruk. W rozmowie zaczął nam opowiadać, że możemy się rozbić kawałek dalej nad rzeką, a po chwili, że u niego za płotem. Zgodziliśmy się. Zaproponował też kawę, a że była 18:30 i już mieliśmy miejsce na nocleg, to zgodziliśmy się.
Weszliśmy do domu, w którym czas się zatrzymał chyba z 30 lat temu.
Po chwili na stole wylądowała kawa, bardziej "czysty" napój i ziemniaczki z jajkiem smażone na piecu opalanym drewnem. Wieczór w towarzystwie pana Włodzimierza i pani Ani - jego znajomej, minął szybko. Kolejne godziny uciekały przy jedzeniu, piciu, wielu opowieściach, oglądaniu kolekcji monet i nawet stuletnich banknotów. Później okazało się, że możemy spać pod dachem w tzw. letniej kuchni czyli małego domku na podwórzu. Mimo iż była to wielka rupieciarnia, to chętnie przyjęliśmy propozycję, bo zrobiło się już późno i nie mieliśmy ochoty rozkładać namiotu.
Zrobiliśmy trochę miejsca na podłodze, rozłożyliśmy poduchy z jakichś starych foteli i po ogarnięciu wszystkiego poszliśmy spać.
Kolejny dzień udany, pogoda dobra, brak awarii i wieczór w ciekawym towarzystwie. Bardzo gościnnym towarzystwie. :)
Komentarze
Świetna sprawa takie wypady!!! Chętnie bym z Wami się zabrał kiedyś ;)
RowerowyJa - 01:21 niedziela, 19 listopada 2017 | linkuj
Komentuj