Wpisy archiwalne w kategorii
Szlak Odra-Nysa 2015
Dystans całkowity: | 831.61 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 56:41 |
Średnia prędkość: | 14.67 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.00 km/h |
Liczba aktywności: | 12 |
Średnio na aktywność: | 69.30 km i 4h 43m |
Więcej statystyk |
Wyprawa wzdłuż Nysy Łużyckiej i Odry
Piątek, 7 sierpnia 2015
Kategoria Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 0.00 | km teren: | 0.00 |
czas: | km/h: |
Tym razem w dwuosobowym składzie założyliśmy sobie przejechanie szlaku wzdłuż Nysy Łużyckiej i Odry. Najpierw pojechaliśmy pociągiem z Poznania do Szklarskiej Poręby, stamtąd już rowerami w poszukiwaniu źródła Nysy Łużyckiej i początku szlaku, który prowadził nas przez Czechy i Niemcy. Celem wyprawy było Świnoujście - z gór nad morze (na plażę :P)
Bywało ciężko, zwłaszcza w górach i niekiedy cały dzień pod wiatr, ale daliśmy radę!
Podsumowując: od wyjścia do powrotu z domu przejechałam 855 kilometrów. Mogliśmy oglądać wiele wspaniałych widoków, doświadczyć jazdy po górach, po zmroku, poznać kilku przewspaniałych ludzi, spać w ogrodzie u Niemców i rozmawiać z niemieckim "bosem wsi" xD
Mam nadzieję, że to nie ostatnia wyprawa w moim życiu, oby takich więcej! :)
Zapraszam do przeczytania szczegółowego opisu:
Dzień 1. Zaczynamy > > >
Dzień 2. Z gór w dół > > >
Dzień 3. Dzik jest dziki > > >
Dzień 4. Rozpływamy się > > >
Dzień 5. Znienawidzone miasto > > >
Dzień 6. Wiatr w oczy > > >
Dzień 7. Nasz wróg deszcz > > >
Dzień 8. Boss > > >
Dzień 9. Nieplanowany finisz > > >
Dzień 10. Świnoujście > > >
Dzień 11. Wielki powrót > > >
A także do obejrzenia filmiku:
Powrót do domu po wyprawie
Niedziela, 26 lipca 2015
Kategoria 1. 1-30km, na luzie, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 21.42 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:17 | km/h: | 16.69 |
Michał zabrał moje sakwy, ja wiozłam tylko worek, więc było cudownie lekko. Rower niemalże sam się rozpędzał. :)
Dotarliśmy do mnie, przywitali nas rodzice i Nela:
Licznik wskazał 855 kilometrów, tyle przejechałam od wyjścia z domu przed wyprawą.
Potem poszliśmy do domu, bo mama czekała na nas z pysznym obiadkiem. Czekało na nas też imieninowe ciasto i odwiedziny gości.
Wyprawa Nysa Odra - dzień 11. Wielki powrót
Sobota, 25 lipca 2015
Kategoria 1. 1-30km, na luzie, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 13.32 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:03 | km/h: | 12.69 |
Nadszedł już dzień powrotu do domu. Rano złożyliśmy namiot, ogarnęliśmy się i wszystko zapakowaliśmy do sakw.
Opuściliśmy pole namiotowe i skierowaliśmy się z stronę promu.
Przepłynęliśmy na drugą stronę, ponieważ chcieliśmy na dworcu kupić bilety na pociąg. Michał dzielnie stał w kolejce, a ja siedziałam na zewnątrz i pilnowałam rowerów. Spędziliśmy tam około godziny - kolejka była bardzo długa, otwarta tylko jedna kasa, a pani w okienku sobie nie radziła.
Kiedy już odczekaliśmy swoje i mieliśmy bilety dla nas, a także na rowery, wróciliśmy na Uznam. Przy promie kupiliśmy 3 takie same kartki i pojechaliśmy na pocztę. Wypisałam kartki, Michał kupił znaczki i wrzuciliśmy je do skrzynki. Wysłaliśmy je do ludzi, którzy nas gościli podczas tej wyprawy - do Sękowic, Gubina oraz do Letschin. Mamy nadzieję, że wszystkie dotarły do adresatów. :)
Mieliśmy mało czasu, więc musieliśmy zrezygnować z wizyty na plaży. I tak nie wykąpalibyśmy się, bo było zimno, a my na granicy choroby. Pojechaliśmy więc zjeść pyszne gofry:
Najedzeni i zadowoleni po raz trzeci tego dnia przepłynęliśmy promem i udaliśmy się na dworzec. Pociąg już stał, więc zapakowaliśmy rowery i zajęliśmy miejsca. Jak widać na zdjęciu poniżej, rowerów było sporo:
Ruszyliśmy i podróż mijała spokojnie i dobrze.
Gdy byliśmy już w Wielkopolsce, pogoda znacznie się zepsuła, później zaczęło lać. Obawialiśmy się jazdy przez Poznań w deszczu.
Ale pogoda okazała się dla nas łaskawa i Poznań powitał nas słońcem:
Przypomniał mi się powrót z wyprawy rok wcześniej, wtedy też padało gdy dojeżdżaliśmy do Poznania, ale przestało gdy wysiedliśmy.
Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na koniec i ruszyliśmy przez miasto do Michała.
W Parku Tysiąclecia przyglądaliśmy się zniszczeniom spowodowanym przez wichury:
Niesamowita, straszna i niszcząca siła. Mamy szczęście, że nic takiego nas nie spotkało na wyprawie.
Pojechaliśmy do dziadków Michała po klucze i po chwili rozmowy z jego dziadkiem pojechaliśmy do niego. Nadszedł czas na gorącą kąpiel, dużą porcję witamin i cieplutką kołderkę w wyrku. Tego brakowało! :)
< < < dzień 10.
Wyprawa Nysa Odra - dzień 10. Świnoujście
Piątek, 24 lipca 2015
Kategoria 1. 1-30km, na luzie, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 16.08 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:15 | km/h: | 12.86 |
Obudziliśmy się około 16:30, ale daliśmy sobie pół godzinki, żeby jeszcze trochę sobie poleżeć.
Później się umyliśmy, ubraliśmy i ogarnęliśmy nasz namiotowy bajzel. Planowaliśmy pojechać "na miasto" więc musieliśmy uprzedzić właścicielkę pola, że wychodzimy i uregulujemy płatność po powrocie. Musieliśmy wyjąć pieniądze z bankomatu. Trochę się zmartwiła, że nie wrócimy, ale wytłumaczyłam jej, że zabieramy jedną małą sakwę, a reszta + namiot zostają i nie porzucilibyśmy tego. :) Uspokoiła się a my mogliśmy wyjechać.
Pierwszym odwiedzonym przez nas obiektem była apteka. Zdążyliśmy dojechać tam trochę przed 19:00, czyli przed zamknięciem. Kupiliśmy witaminę C, od razu rozpuściliśmy w butelce z wodą i wypiliśmy.
Później pojechaliśmy poszukać smażalni, w której można usiąść blisko rowerów.
Rybka była bardzo dobra, frytki także, a porcja surówki spora. :) Najedliśmy się do syta, więc na gofry nie było już miejsca. Co za dużo to nie zdrowo. Niestety pogoda nas nie rozpieszczała, zrobiło się zimno. Porzuciliśmy plany, aby jeszcze 2 dni zostać nad morzem i zdecydowaliśmy, że następnego dnia wrócimy do domu. Pojechaliśmy do Ahlbecku, aby w niemieckim sklepie oddać butelki. Po drodze zrobiliśmy sobie zdjęcie na granicy:
W samym Ahlbecku odbiliśmy z głównej nadmorskiej drogi, która była bardzo zatłoczona.
Dojechaliśmy do netto, w którym Michał wydał resztę euro, zostały nam 3 centy. :D Kupiliśmy dużo żelków, takich jak te, którymi zajadaliśmy się całą drogę. Gdy zbliżała się godzina 21:00 pojechaliśmy na plażę, żeby obejrzeć zachód słońca. Niestety w tamtej okolicy nie jest widoczny zachód nad morzem, tylko nad lądem, ale i tak było pięknie. :)
Na plaży zrobiliśmy kilka zdjęć i filmików, a potem udaliśmy się w drogę powrotną.
Zaraz po powrocie na pole namiotowe Michał poszedł zapłacić za nasz pobyt. Pole nie było idealne, wszędzie leżały jakieś graty, jeden z nich (paletę) wykorzystaliśmy jako stoliko-ławeczkę:
Zaraz po powrocie na pole namiotowe Michał poszedł zapłacić za nasz pobyt. Pole nie było idealne, wszędzie leżały jakieś graty, jeden z nich (paletę) wykorzystaliśmy jako stoliko-ławeczkę:
Zaletami tego miejsca było to, że było małe i na uboczu, w spokojnym miejscu.
Zagotowaliśmy wodę na herbatę, wykorzystując nasz palnik, choć mogliśmy skorzystać z kuchni, ale tak było przyjemniej i nie musieliśmy nigdzie chodzić.
Po wypiciu herbatki poszliśmy spać.
Dzień ledwo się zaczął, a już się skończył. :)
< < < Dzień 9. Dzień 11. > > >
Wyprawa Nysa Odra - dzień 9. Nieplanowany finisz
Czwartek, 23 lipca 2015
Kategoria Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami, 5. ponad 150 km
km: | 157.16 | km teren: | 0.00 |
czas: | 10:56 | km/h: | 14.37 |
Po wieczornej ulewie w nocy jeszcze trochę padało, ale rano słońce przebijało zza chmur. Wyrzuciliśmy wszystkie rzeczy z namiotu i przy stoliku obok zabraliśmy się za przygotowywanie śniadanka.
Tego dnia oprócz tradycyjnych bułeczek szef kuchni polecał ryż na mleku, lekko przypalony, ale bardzo smaczny. :) Wiatr znów hulał, więc namiot szybko się suszył.
Po śniadaniu był czas na poranną toaletę, złożenie namiotu i spakowanie rzeczy. Wychodząc z ośrodka zorientowałam się, że źle założyłam sakwy. Można dostrzec na zdjęciu poniżej, że odblaski, które powinny być z tyłu są widoczne od przodu. :P Michał pękał ze śmiechu, a ja musiałam zdejmować butelki, wór i przekładać sakwy, bo inaczej nie mogłabym jechać.
Ostatnie spojrzenie na miejsce noclegu i ruszyliśmy. Pamperek jest charakterystyczny, jak tam będziecie, to polecamy jako miejsce noclegowe. :)
Wyruszyliśmy na szlak i po kilku kilometrach zauważyliśmy na trasie znajomych rowerzystów. Oni nocowali w Locknitz, więc rano wyruszyli wcześniej od nas.
Tego dnia czuliśmy się dziwnie, zarówno Michałowi jak i mnie nie bardzo chciało się jechać. Byliśmy zmęczeni, a wiatr po raz kolejny nie pomagał, a nawet utrudniał jazdę. No i byliśmy w drodze już ponad tydzień. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów tego dnia zrobiliśmy przerwę i kompletnie nie mieliśmy ochoty ruszać dalej. :P
Nie wiedzieliśmy wtedy jak trudny i długi okaże się ten dzień...
Trasa była bardzo ciekawa, prowadziła przez las i małe miejscowości.
Dotarliśmy do Rieth, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę, aby zrobić zdjęcie:
Po kilku kilometrach naszym oczom ukazało się jezioro Nowowarpieńskie, a następnie punkt widokowy, przy którym postanowiliśmy zrobić przerwę i odpocząć.
Posiedzieliśmy tam około pół godziny, zjedliśmy orzeszki i pojechaliśmy dalej. Przejeżdżaliśmy przez kilka wiosek, ale myśleliśmy, że przydałoby się miasteczko, w którym byłby sklep i moglibyśmy zrobić zakupy. Chcieliśmy też zjeść jakiś obiad. Nadzieja była w Ueckermünde, do którego niebawem dojechaliśmy. Spotkaliśmy tam znów naszych znajomych rowerzystów, oni również szukali sklepu. W końcu obraliśmy dobry kierunek, lecz oni zostali gdzieś w tyle. Mieli tam nocować na polu namiotowym, więc w zasadzie zakończyli jazdę tego dnia. My znaleźliśmy supermarket z mini galerią i poszłam zrobić zakupy, później Michał poszedł oddać butelki. Chcieliśmy wejść razem do środka, żeby zjeść kebab, więc nasze obładowane osiołki też zostały wprowadzone do środka.
Po obiedzie ruszyliśmy dalej, jednak musieliśmy zrobić postój, abym mogła się ubrać, bo zrobiło się zimno. Pojechaliśmy na plażę, zebrałam nawet kilka muszelek. :) Żartowaliśmy sobie, że jesteśmy już nad Morzem Szczecińskim. Rzeczywiście, zalew choć spokojniejszy, to przypomina morze. Może dlatego wiele osób myśli, że Szczecin ma do morza dostęp :D
Nie spędziliśmy tam dużo czasu, bo nadciągały ciemne chmury i musieliśmy znaleźć schronienie, zanim się rozpada.
Zatrzymaliśmy się na przystanku autobusowym, gdy już zaczynało padać. Było zimno, nudno i niezbyt optymistycznie. Długo czekaliśmy, więc zaczęło nam odbijać:
Nie było jednak do śmiechu, sytuacja była trudna. Była 18:30, a deszcz nadal padał, zero szans na szukanie miejsca na nocleg i niezbyt miła perspektywa rozbijania się w deszczu. Postanowiliśmy czekać i opłaciło się, bo deszcz stawał się coraz słabszy i w końcu tylko kropiło. Założyliśmy ubrania przeciwdeszczowe i ruszyliśmy. Pogoda znacznie się poprawiła, ale nadal było zimno. W dodatku cały czas widywaliśmy tabliczki z napisem "Naturpark", co uniemożliwiało nam rozbicie się.
Zatrzymaliśmy się przy mapie, żeby się zorientować, kiedy ten obszar się skończy. Usłyszeliśmy z daleka rozmowę po polsku i wkrótce nadjechało dwóch dużo starszych od nas rowerzystów, jeden miał 70 lat.
Jechaliśmy w czwórkę przez las, jechało się dobrze, ale zaczęliśmy myśleć o oddzieleniu się od współtowarzyszy, żeby na spokojnie poszukać noclegu. Wkrótce na chwilę się zatrzymali, więc szybko się pożegnaliśmy i pojechaliśmy dalej. Gdy wyjechaliśmy z obszaru oznaczonego żółtą tabliczką z sową i napisem "Naturpark" znaleźliśmy się na polu, ale dobrego miejsca nie było. A później znów wjechaliśmy w taki obszar i straciliśmy szanse na znalezienie noclegu przez następne kilkanaście kilometrów. Za to widoki były wspaniałe:
Do pięknych widoków dołączył jeszcze przepiękny zachód słońca. Kolejny raz potwierdza się teza, że żadna - nawet najlepsza fotografia - nie odda piękna widoków, które trzeba po prostu zobaczyć na żywo i zachować w pamięci. :)
Oczywiście wolelibyśmy oglądać to jedząc kolację i szykując się do spania koło namiociku, ale musieliśmy jechać, by wydostać się z rozlewisk i chronionego obszaru.
Słońce było już coraz niżej i choć z widoku zniknęły nam stawy, jeziorka i inne bagna, to teren był podmokły i poprzecinany małymi rzeczkami oraz kanałami.
W pewnym momencie mieliśmy wątpliwość co do tego, którą drogą prowadzi szlak. Na wprost było widać wioskę, ale szlak skręcił w prawo i tak też pojechaliśmy. Kto wie, może w tej wiosce znaleźlibyśmy nocleg na jakimś ogródku... Ale nie ma co gdybać. :)
Nadzieją na koniec znienawidzonego już przez nas Naturparku, było miasto Anklam, do którego się zbliżaliśmy. Zaczęliśmy szukać miejscówki przy działkach, później w okolicach drogi wyjazdowej z miasta, przy torach, obok parku i nic. Pewien pan zobaczył nas przez okno, wyszedł do nas i zapytany czy możemy się rozbić w jego ogrodzie, zaczął nam tłumaczyć po angielsku gdzie jest miejsce, w którym można się rozbić. Nie trafiliśmy tam ostatecznie, a nawet nie mieliśmy już prawie euro, żeby za taki nocleg zapłacić.
Jadąc szlakiem kierowaliśmy się do wyjazdu z miasta.
Oglądaliśmy 3 miejsca, ale nie nadawały się wcale. Ostatnie było za miastem przy rozwidleniu drogi, ja chciałam rozbić namiot za lichymi krzewami i przespać się do świtu, ale Michał był przeciwny. Ja też zrezygnowałam, gdy stojąc w trawie po kolana zaświeciłam latarkę, zorientowałam się, że każde źdźbło oblepione jest kilkoma okropnymi ślimakami bez skorupki i zaczęłam piszczeć. :P
Pojechaliśmy dalej i w pobliskiej wiosce Relzow zatrzymaliśmy się pod dużą drewnianą wiatą:
I znów, ja byłam skłonna tam spać, a Michał nie. :P Powiedział, że mogę wyjąć śpiwór i pospać, a on będzie czuwał, ale nie brałam tego pod uwagę. Zdecydowaliśmy, że przygotujemy się do dalszej jazdy i wyruszymy na podbój Świnoujścia jeszcze tej samej nocy. Decyzja była szalona, ale lepszej opcji nie widzieliśmy.
Przygotowaliśmy się dobrze, czyli założyliśmy ciepłe rzeczy (normalnie w takich jeżdżę zimą, ale wtedy było pieruńsko zimno), wypiliśmy herbatę i zjedliśmy bułki, a potem dużo czekolady i słodyczy. Zrobiliśmy sobie wspólną fotkę, niestety niewyraźna, ale tak samo niewyraźnie się wtedy czuliśmy :P W nogach mieliśmy już 100 kilometrów, a kilkadziesiąt przed nami...
Tak zaczął się "nowy dzień" - minęła już 0:00.
Jechało się ciężko, przede wszystkim przez bardzo doskwierające zimno. Temperatura spadła znacznie, a nasze niewyspanie na pewno potęgowało uczucie zimna.
Wjechaliśmy w ciemny las, w którym pewnie moglibyśmy się rozbić, ale zapadła decyzja, że jedziemy, więc jechaliśmy. Dojechaliśmy znów do drogi (nr 110) i jechaliśmy szlakiem wzdłuż niej. Dotarliśmy do Usedom i zrobiliśmy postój. Nie chciało nam się jechać dalej, ale im dłużej siedzieliśmy, tym było zimniej. Dalsza droga była męczarnią - chłodno, wilgotno i ciemno. Postanowiliśmy nie skręcać na szlak, tylko jechać drogą. Michał raz prawie wjechał w rów, musiałam go motywować do jazdy, choć sama nie miałam sił.
I w końcu, po trzech niesamowicie okropnych godzinach jazdy naszym oczom ukazał się taki znak:
Próbowaliśmy zrobić sobie zdjęcie, lecz wszystkie odblaski ściągały na siebie błysk lampy i w efekcie nas nie było widać.
Udało się! :) O godzinie 3:20 cieszyliśmy się z dojechania do Świnoujścia, choć to wcale nie oznaczało, że możemy iść spać.
Pojechaliśmy na prom i po kilkunastu minutach oczekiwania płynęliśmy z Uznamu na Wolin.
Pojechaliśmy w okolice latarni by dostać się w miejsce, o którym marzyłam w trudnych chwilach na tej wyprawie, nucąc i śpiewając po drodze: "Idę na plażę, na plażę, idę na plażę..." albo "Na plaży, na plaży fajnie jest" :D
Mimo trudów poprzedniego dnia i nocy, o 4:55 dojechaliśmy na plażę zadowoleni, choć przemarznięci. Czekało na nas ostatnie piękne przedstawienie - wschód słońca:
Gdy słońce wstało, zabrałam się za przygotowywanie ciepłej herbaty:
W tym czasie Michał robił zdjęcia i takie mu jedno wyszło ładne:
Słońce nie miało jeszcze takiej mocy by nas ogrzać, herbata trochę więcej. Szukałam w internecie namiarów na pola namiotowe, żeby móc spokojnie i bez obaw się wyspać. Michał podobno zapytał mnie co robię, a ja nic... Zasnęłam nachylona nad telefonem. :D
Po wypiciu herbaty, spakowaliśmy wszystko i pojechaliśmy z powrotem na prom, aby przepłynąć na drugą stronę i dojechać na pole namiotowe. Brama była zamknięta, więc zadzwoniłam pod wskazany numer telefonu. Właścicielka była zdziwiona, że o siódmej rano ktoś chce się rozbić na polu. :)
Rozłożyliśmy szybko naszą Sierrę, przygotowaliśmy wszystko do spania i około ósmej, gdy ludzie na polu się budzili, poszliśmy spać.
Tak dnia dziesiątego, zakończył się dzień dziewiąty naszej wspaniałej wyprawy. :)
< < < Dzień 8. Dzień 10. > > >
Wyprawa Nysa Odra - dzień 8. Boss
Środa, 22 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 90.57 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:55 | km/h: | 15.31 |
Po przykrych, deszczowych przeżyciach dnia poprzedniego, poranek przywitał nas pięknym słońcem. Namiot mieliśmy ustawiony w cieniu, więc nie zrobiło się w nim od razu gorąco i duszno. Takie poranki lubię najbardziej! :)
Widok "za oknem" też był bardzo urokliwy:
Obudziliśmy się sporo przed 7:00, więc leniwie zabraliśmy się za poranne czynności. Wystawiliśmy sakwy na słońce i położyliśmy na nich ubrania, żeby doschły. Później zabrałam się za przygotowywanie śniadania i jedzenia na drogę:
Michał jak zwykle zajął się rowerami, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy wszystko, nawet ciuchy zdążyły wyschnąć i mogliśmy je założyć. Pozostało złożenie namiotu, zapakowanie sakw na rowery i ruszenie w drogę. Tak wyglądało miejsce, w którym spaliśmy, zupełnie niewidoczne z drogi:
Wróciliśmy do Niemiec i do Schwedt. Miasto wydało nam się bardziej przyjazne niż dnia poprzedniego. Byliśmy wypoczęci, najedzeni i w suchych ubraniach. :)
Podjechaliśmy też do tego samego sklepu na zakupy. Bardzo dużo ludzi na zakupy udało się właśnie rowerem :) Michał zauważył, że w wielu przypadkach rower jest starym gratem, ale wartość opon jest większa niż reszty sprzętu. Też się zastanawiamy nad kupnem takowych.
Po zakupach ruszyliśmy na szlak, znów jechaliśmy wzdłuż rzeki, tym razem dużo mniejszej. Pogoda była dobra, w końcu nie było strasznie męczących upałów, a i żaden deszcz też się nie zapowiadał.
Szlak na niecały kilometr odbił w las, by później znów prowadzić wzłuż rzeki - Odry Zachodniej. Dotarliśmy do miejscowości Gartz i na ławeczkach zrobiliśmy przerwę na jedzonko.
Przy stoliku obok rozpoznaliśmy czworo naszych rodaków, po sakwach jednego z nich. Podeszliśmy, przywitaliśmy się i zaprosili nas do stolika. Przerwa się znacznie przeciągnęła, rozmawialiśmy o wyprawach, o tym dokąd jedziemy itd. Ciekawostką było to, że śpimy w namiocie. Opowiedzieliśmy też kilka historii, między innymi o dziku. Jeden pan jest myśliwym i powiedział, że nie ma się czego bać. Chyba, że rannego, postrzelonego zwierzęcia, ale to nie był czas na polowanie, za ciepło. :)
Kiedy w końcu ruszyliśmy znów jechaliśmy wzdłuż rzeki, jednak po kilku kilometrach szlak odbił w lewo i pożegnaliśmy się z rzeką na dobre.
Spotykaliśmy po drodze wielu rowerzystów, dogonili nas też poznani tego dnia rodacy. Powodem naszego nieplanowanego postoju była przebita dętka, oczywiście moja, ale tym razem z tyłu.
Szybko zrzuciliśmy sakwy, zdjęliśmy koło i zabraliśmy się do pracy. Tak w sumie bardziej Michał zabrał się do pracy, ale ja wspierałam go duchowo. :)
Byliśmy bardzo blisko granicy z Polską, tuż obok ścieżki widać było biało-czerwone słupki w polu. Po uporaniu się z problemem, założyliśmy bagaż na rower i ruszyliśmy dalej.
Cieszyliśmy się, że w końcu trasa stała się bardziej urozmaicona, a nie tak jak w poprzednich dniach - tylko wał i rzeka, wał i rzeka... Aż do znudzenia. :)
Wyjechaliśmy na pola pełne wiatraków i jak przystało na takie miejsce, wiało dosyć mocno i ciężko się jechało. Po wielu mniejszych i większych podjazdach i zjazdach, oraz zmaganiu się z wiatrem, postanowiliśmy zrobić przerwę obiadową. Na obiad były bułki, a na deser chipsy.
Siedząc i odpoczywając, zobaczyliśmy nadjeżdżającą dwójkę na rowerach, mniej więcej naszych rówieśników. Poznaliśmy, że ta para to Polacy - znów po sakwach. :D
Nie chciało nam się, ale ruszyliśmy dalej. W pobliskiej miejscowości Penkun spodobało mi się, że szlak poprowadzony był między zabytkowymi budynkami.
Kilka kilometrów dalej przejechaliśmy przez miejscowość Krackow i żartowaliśmy sobie, że to prawie jak Kraków.
Kilka razy spotykaliśmy wspomnianą wyżej parę. Dziwnie jechali, dziewczyna pedałowała strasznie ciężko, chłopak jej uciekał, nie czekał za nią. Niby jechali razem, ale jednak osobno. Cieszę się, że my nie mieliśmy takich problemów. :)
Wyprzedzaliśmy ich, a gdy robiliśmy krótką przerwę, to oni znów wyprzedzali nas i jakoś tak zaczęliśmy rozmawiać. Oni sypiali na polach namiotowych i pomyśleliśmy, że może tego dnia też spróbujemy, bo tak jeszcze nie nocowaliśmy podczas tej wyprawy. Ale gdy dojechaliśmy do Locknitz, gdzie znajdowało się pole namiotowe, to jakoś tak nam się odechciało. Stwierdziliśmy zgodnie, że wolimy zaoszczędzić i popedałować jeszcze kilka kilometrów tego dnia.
Podjechaliśmy do supermarketu na zakupy, spotkaliśmy znów dwójkę rodaków poznanych rano i popilnowaliśmy im rowerów, kiedy Ci robili zakupy. Opowiedzieli, że szukali noclegu na dziko, ale druga część ich teamu nie podzielała tego pomysłu, więc zatrzymali się na polu namiotowym.
My pojechaliśmy dalej, rozglądając się za dobrym miejscem na rozbicie namiotu. Niestety na polu nie ma gdzie się rozbić, więc zapytaliśmy panią, która przed domem czytała gazetę, czy użyczy nam ogródka. Odmówiła, ale skierowała nas do sąsiada, tłumacząc, że jest to boss wsi :D Pewnie to jakiś sołtys, albo ktoś taki, ale wyrażenie "boss wsi" nas niezmiernie rozśmieszyło. Jak się okazało sąsiad był bardzo miły i od razu zaangażował się w sprawę. Nie pozwolił nam rozbić namiotu w ogrodzie, ale dzwonił do polsko-niemieckiego ośrodka młodzieżowego, żeby załatwić nam miejsce. Wtrącał nawet słowa po polsku, a gdy po raz kolejny nie mógł się dodzwonić, to nawet przeklinał w naszym języku. :P
Wyruszyliśmy z obietnicą, że na miejscu będą na nas czekać, zapłacimy po 6 euro i możemy sobie zamówić śniadanie.
Po kilku kilometrach dotarliśmy na miejsce i gdy w końcu znaleźliśmy panią, która mogła nas zameldować, okazało się, że 6 euro zapłacimy za namiot, a nie za osobę, więc bardzo się ucieszyliśmy.
Rozbiliśmy szybko namiot, ugotowaliśmy makaron i po kolacji poszliśmy się umyć pod prysznic.
Zaczęło kropić, więc szybko zapakowaliśmy bagaże do namiotu i położyliśmy się spać. Lekki deszczyk przeszedł w ulewę i ktoś przyszedł nam na ratunek, mówiąc, że możemy się przenieść do pomieszczenia obok, gdzie stoją stoły do tenisa. Podziękowałam, dziękując za pomoc i obiecując, że skorzystamy jeśli namiot zacznie przeciekać. Nie obawiałam się o to i tak też się nie stało. :)
Tak zakończył się dzień ósmy naszej wyprawy.
< < < Dzień 7. Dzień 9. > > >
Wyprawa Nysa Odra - dzień 7. Nasz wróg deszcz
Wtorek, 21 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 64.35 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:57 | km/h: | 16.29 |
W nocy trochę padało i martwiliśmy się jak zaczniemy kolejny dzień. Około 8:30 wyszliśmy z namiotu bo przestało padać. Co prawda niebo było zachmurzone, ale wiaterek dawał nadzieję na wysuszenie namiotu.
Wkrótce za chmurami pokazało się słońce. Zaczęliśmy pakować rzeczy i chętnie napisałabym, że zabrałam się za przygotowanie śniadania. Niestety tego dnia nie mieliśmy nic do jedzenia, oprócz starej bułki, którą zjedliśmy na pół, popijając rosołkiem. :D Musieliśmy wyruszyć, żeby znaleźć sklep, zrobić zakupy i zjeść coś porządnego. Wyjazd opóźnił się z powodu mokrego namiotu, ale woleliśmy poczekać, aż całkiem doschnie, niż zwijać choć trochę wilgotny.
Gdy już złożyliśmy namiot, przytwierdziliśmy wszystko do rowerów i zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Poszliśmy jeszcze raz podziękować, pożegnać się i ruszyliśmy w stronę szlaku. Z mapy wynikało, że nie musimy cofać się do miejsca, w którym z niego zjechaliśmy, tylko jechać prosto i znów się na nim znajdziemy.
I znów to samo, niby nie ma co narzekać, piękny asfalt ciągnący się kilometrami - ale ile można jechać po wale... :P
Ze śniadaniem też było krucho, sklepów nie było, a na stołowanie się w niemieckich knajpach nie było nas stać. Zrobiliśmy krótką przerwę na posilenie się orzeszkami oraz batonikami zbożowymi i jechaliśmy dalej.
Jechaliśmy i jechaliśmy, a nasze żołądki coraz bardziej domagały się śniadania. Sklepu niestety nie było żadnego. Zaczęłam myśleć poważnie nad ugotowaniem makaronu i zjedzeniem go z serem pleśniowym. :P
Chcieliśmy już to zrobić, ale chmury na horyzoncie sprawiły, że jechaliśmy dalej szukając wiaty, pod którą moglibyśmy się schować. Moglibyśmy zrobić przerwę, zabrać się za gotowanie i przeczekać ewentualny deszcz, który w tym czasie mógł się zjawić.
Niestety jak na złość kilometr uciekał za kilometrem, a wiaty żadnej nie było. A wcześniej były co kilka kilometrów. Jak pech to pech. Jechaliśmy w stronę chmur, które w błyskawicznym tempie zbliżały się do nas. W krótce niebo z każdej strony było szaro-granatowe. Zaczęło kropić, a my nadal mieliśmy nadzieję, że znajdziemy schronienie. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie zjechaliśmy ze szlaku, bo nie było oznaczeń, ale jechaliśmy cały czas wałem wzdłuż rzeki. Jak się później okazało, rzeczywiście nie jechaliśmy szlakiem. Padało coraz mocniej i mocniej, a my jechaliśmy bo nie było sensu się zatrzymywać i stać na deszczu. Woleliśmy się ruszać, żeby chociaż było ciepło.
Po kilku kilometrach wróciliśmy na szlak, ale lało tak, że ręce mnie bolały od uderzających w nie kropel deszczu. :P Deszcz stawał się coraz słabszy i gdy już tylko kropiło, zaczęliśmy odczuwać chłód. Na nawigacji widać było miasto w pobliżu, więc nie zastanawialiśmy się długo, postanowiliśmy jechać jeszcze kilka kilometrów, żeby przebrać się w jakiejś ciepłej i suchej toalecie. Dotarliśmy do Schwedt i odnaleźliśmy Kaufland, w którym była toaleta.
Najpierw ja poszłam się przebrać, później Michał. Czekając na niego wygrzewałam się na słońcu, które już zdążyło wyjść zza chmur. Zrobiliśmy zakupy i chcieliśmy zjeść kebab, ale mimo że prawie nic nie jedliśmy tego dnia, żadne z nas nie miało tyle miejsca w żołądku. Postawiliśmy na Rostbratwurst z rusztu w bułce. Do zjedzenia, ale nie powalało smakiem. Najważniejsze jednak, że ciepłe.
Mając sakwy pełne mokrych rzeczy i przemoczone buty przywiązane do ekwipunku zgodnie stwierdziliśmy, że pojedziemy na polską stronę poszukać noclegu u naszych rodaków, tak aby wysuszyć choć część rzeczy.
Krajnik Dolny okazał się być dość specyficznym miejscem. Więcej niż domów mieszkalnych było sklepów i innych przedsiębiorstw. Głownie napisy "Zigaretten", ale było 4 albo nawet 5 salonów fryzjerskich i dużo sklepów ogrodniczych. Do tego nieliczne domy położone były na stromej górce, więc o rozbiciu namiotu na ogródku nie było mowy. Przejechaliśmy całą miejscowość, podjechaliśmy pod górkę i mijając duży parking dla tirów pojechaliśmy w stronę lasu. Znaleźliśmy miejsce idealne! :) Mogliśmy dobrze się ukryć wśród sosenek i nawet rozwiesić rzeczy na słońcu. Musieliśmy tylko uważać, żeby nie wchodzić w pewien obszar widoczny ze wspomnianego już parkingu.
Do nocy było jeszcze dużo czasu, więc ze spokojem zajęliśmy się rozbiciem namiotu i spięciem rowerów.
Później zrobiliśmy sobie herbatę, łyknęliśmy witaminy i weszliśmy do namiotu, rozkładając gdzie się da jeszcze trochę wilgotne rzeczy.
Tak zakończył się dzień siódmy naszej przygody. Dziękowaliśmy Bogu za to miejsce na nocleg, gdzie mogliśmy wysuszyć ciuchy i dobrze odpocząć po ciężkim dniu.
<<< Dzień 6. Dzień 8. >>>
Wyprawa Nysa Odra - dzień 6. Wiatr w oczy
Poniedziałek, 20 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 74.29 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:54 | km/h: | 15.16 |
W nocy wiało dosyć mocno, ale chyba nie padało. Gdy się obudziliśmy było troszkę chłodno, ale słonecznie. Zaczęliśmy ogarniać nasz namiotowy bajzel i planować gdzie zrobimy zakupy oraz zjemy śniadanie, gdy z domu wyszła gospodyni i zaprosiła nas do środka na śniadanie. Zostawiliśmy pakowanie na później i poszliśmy do środka. Na śniadanie były frakfurterki na ciepło, chlebek z masłem i herbata, wszystko bardzo dobre, mimo że pani Teresa tłumaczyła się, że zbyt skromnie, bo nie była przygotowana.
Zrozumieliśmy, że ciężko poprosić kogoś tylko o trochę miejsca w ogrodzie na rozbicie namiotu. Ludzie okazują się zbyt zamknięci, żeby się zgodzić, albo tak otwarci, że oferują o wiele, wiele więcej. :)
Wróciliśmy na dwór, żeby spakować rzeczy i uszykować się do wyjazdu. Ostatnie chwile wyglądały tak:
Po zapakowaniu sakw, wyprowadziliśmy rowery przed dom i poszliśmy się pożegnać oraz podziękować za kolejną miłą gościnę. Spodobało nam się bardzo. :) Zorientowałam się, że nie znamy nazwiska ludzi, którzy nas tak fajnie przyjęli, więc nie wyślemy kartki ze Świnoujścia. Ulicę i numer domu znaliśmy, kod pocztowy można poszukać później w internecie, a o nazwisko postanowiliśmy zapytać sąsiadów, którzy wieczorem zapraszali również do siebie. Sąsiadka słysząc naszą prośbę, pobiegła do domu i równie szybko przybiegła z kartką, na której napisała nazwisko sąsiadów i dokładny adres. Zaprosiła nas na kawę, odmówiliśmy, ale powiedziała, że już biegnie robić i nie zajmie nam dużo czasu. Wprowadziliśmy więc rowery i zaraz siedzieliśmy w salonie, z nią i jej mężem, z psem (jak się nazywa za nic nie pamiętam), a przed nami stała kawa i świetny torcik z owocami. :)
Porozmawialiśmy chwilę, sąsiadom bardzo podobał się nasz sposób podróżowania, im też nieobce było jeżdżenie z sakwami, tylko że na motorze. Włączyli laptopa i przeanalizowaliśmy na mapie plan naszej trasy, pokazali jeszcze gdzie można przejechać na polską stronę i doradzali, by właśnie przez nasz kraj objechać Zalew Szczeciński. Dopiliśmy kawę i dokończyliśmy jedzenie ciasta, rzadko spotykane rarytasy na wyprawie. :) Pożegnaliśmy się i bardziej już przed południem niż rano, wyruszyliśmy w drogę - najpierw do Frankfurtu:
Tam pojechaliśmy do sklepu na duże zakupy, które robiłam ja. Musiałam znaleźć automat do zwrotu butelek, zrobić dość dużo zapasów, najgorsze okazało się znalezienie w tym wielkim sklepie zwykłych chusteczek. :P Michał narzekał, że zajęło mi to zbyt dużo czasu. Ruszyliśmy na szlak, początkowo jechaliśmy wzdłuż głównej drogi:
Po kilku kilometrach szlak odbił od trasy samochodowej i dojechaliśmy do miejscowości Lebus:
Nie robiliśmy tam przerwy, tylko krótki postój, żeby zrobić fotki. Za miejscowością szlak biegł przez mały lasek, ale po niedługim czasie znów prowadził wzdłuż wału:
Droga była monotonna, po prawej stronie wał, za nim łąka i rzeka, po lewej łąki, pastwiska, czasem pola. Pogoda ładna, słoneczna, aczkolwiek znów wietrzna. Wiatr odebrał nam chęć jazdy i zrobiliśmy przerwę na szlaku na drugie śniadanie:
Po kolejnych dwudziestu kilometrach za Kustrin Kietz (na wysokości Kostrzyna) zrobiliśmy kolejną przerwę na posiłek. Tym razem wyjęliśmy palnik i osłaniając go od wiatru zagotowaliśmy wodę. Bułka + kubek ciepłej zupki = obiad :)
Najedzeni zapakowaliśmy wszystkie nasze tobołki na rowery i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy podziwiając piękne widoki, łąki, pastwiska, rozlewiska... Ale także zmagając się z wiatrem i własną niechęcią do jazdy.
Stwierdziłam, że jeśli Michałowi nie chce się jechać, to już jest z nami źle. :P Zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę i gdy ruszyliśmy, postanowiliśmy, że zaczniemy szukać noclegu. Michał załatwił potrzebę w kukurydzy, ja poleżałam trochę i totalnie nie chciało mi się wstać i jechać.
Wróciliśmy na szlak i rozglądaliśmy się za miejscem na rozbicie namiotu, ale nie było żadnego dobrego, złego też nie. :P Około 10 km dalej zobaczyliśmy zabudowania i zjechaliśmy ze szlaku. Krążyliśmy trochę po drogach wśród pól, ale nie było innej roślinności niż zboże albo wielkie drzewa. Przejechaliśmy kilka kilometrów, sprawdzając po drodze potencjalne miejsca, ale nic. W końcu postanowiliśmy zapytać Niemca, który przycinał żywopłot koło domu, czy użyczy nam trochę swojego ogrodu na jedną nockę. Ułożyliśmy w głowie zdania i pytania po niemiecku, a gdy tylko wyłączył piłę od razu do niego podjechaliśmy. Ja powiedziałam po niemiecku skąd jesteśmy, skąd i dokąd jedziemy, a Michał przygotował w telefonie przetłumaczone pytanie "Czy możemy rozbić namiot w pańskim ogrodzie?". Byliśmy trochę niepewni, bo powiedział po prostu "Ok". Jednak po chwili pokazał nam dokąd mamy iść. Miejsce było idealne, tak jakby drugi ogród, z tyłu. Równiutka trawka, kilka drzewek owocowych, za płotem pole kukurydzy.
Szybko rozbiliśmy namiot:
Nasz gospodarz poszedł dokończyć swoją pracę i po chwili wrócił z żoną. Trochę "porozmawialiśmy" na migi, używając tych kilku słów po niemiecku, które pamiętałam. Trochę się pośmialiśmy z tej niemocy w porozumiewaniu, ale coś tam zrozumieliśmy. Pan pokazał nam wąż ogrodowy i powiedział, że możemy się umyć. Jego żona zaprowadziła mnie do domu i napełniłam puste butelki wodą.
Potem zostaliśmy sami, więc mogliśmy kontynuować przygotowania do noclegu.
W czasie gotowania kolacji był czas na telefony do domów. Niestety sos brokułowy okazał się być takim zwykłym sosem, do którego trzeba włożyć brokuła, ale i tak był smaczny. Dojedliśmy trochę suszonej wołowiny. Później mycie pod prysznicem, załatwienie tego co trzeba w kukurydzy, ostatnie spojrzenie na zachód słońca i mogliśmy iść spać.
Tak minął dzień szósty wyprawy.
< < < Dzień 5. Dzień 7. > > >
Wyprawa Nysa Odra - dzień 5. Znienawidzone miasto
Niedziela, 19 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 100.00 | km teren: | 0.00 |
czas: | 06:24 | km/h: | 15.62 |
W Sękowicach spało nam się bardzo dobrze, nad ranem troszkę pokropiło, ale gdy wstaliśmy świeciło piękne słońce. Namiot szybko się wysuszył, a my zabraliśmy się za pakowanie rzeczy.
Gospodarze się z nami przywitali, jednocześnie się żegnając, bo mieli jechać zaraz do kościoła i mogło nas już nie być po ich powrocie. Proponowali śniadanie, ale podziękowaliśmy. Jednak pan Tadeusz stwierdził, że ma jeszcze chwilę i zrobi nam jajecznicę, nie mogliśmy odmówić. Pani Janina przyniosła jeszcze herbatkę i chleb, więc swoje bułki mogliśmy schować. Jajecznica była wspaniała, jajka były od kur, które biegały obok za płotkiem. Takie śniadanka to można jadać codziennie.
Prawie cały czas towarzyszył nam czworonożny przyjaciel, Kacperek. Wołano też na niego Piniu, chyba nawet częściej. Tylko tak złowrogo wyglądał, ale był bardzo przyjazny:
Gdy zjedliśmy, poszliśmy pozmywać, żeby choć w ten sposób się odwdzięczyć za wspaniałe przyjęcie. Ubraliśmy się, złożyliśmy namiot i gdy przygotowywaliśmy sakwy do założenia na rowery gospodarze wrócili. Przez to wyjazd przeciągnął się jeszcze trochę. Proponowano nam kawę i ciacha, a nawet, żebyśmy zostali na obiad, chętnie byśmy skorzystali, ale było już późno. Pogadaliśmy jeszcze przez chwilę, pożegnaliśmy się i około 11:00 odjechaliśmy.
Wróciliśmy na niemiecką stronę i na szlak, cały czas ciesząc się, że zdecydowaliśmy się spytać o ten nocleg. Na pewno na długo go nie zapomnimy. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do Gubina, sprawdziliśmy w internecie, gdzie i o której możemy iść na Mszę. Musieliśmy przejechać przez całe miasto, więc dotarliśmy na styk na 12:00. Później okazało się, że to już nie był Gubin, tylko Komorow.
Gdy wyszliśmy z kościoła zaczęło kropić, gdy ruszyliśmy zaczęło padać. Schowaliśmy się pod drzewem mając nadzieję, że to chwilowe. Niestety niebo całkowicie zaszło chmurami, spędziliśmy tam pewnie z 40 minut. Kiedy wreszcie przestało, pojechaliśmy dalej. Wymieniliśmy jeszcze pieniądze, bo mieliśmy już mało euro i przejechaliśmy na niemiecką stronę - do Guben.
Pojechaliśmy na poszukiwanie sklepu, bo mieliśmy kilka pustych butelek do oddania. Trochę pokrążyliśmy i znów zwiewając przed deszczem dojechaliśmy do Kauflandu. Uświadomiliśmy sobie to o czym wiedzieliśmy, ale jakoś tak nie pomyśleliśmy w tamtym momencie - w niedzielę w Niemczech sklepy są zamknięte. Przy wejściu przeczekaliśmy ogromną ulewę i burzę, tego deszczu drzewko już by nie zatrzymało. W końcu pojechaliśmy dalej, ale przy wyjeździe z miasta zgubiliśmy szlak. Okazało się, że był, ale później były jakieś prace drogowe, przejazdu nie było i trzeba było się cofać. Gdy wyjechaliśmy w końcu z tego miasta, jednogłośnie stwierdziliśmy, że go nie lubimy. Była już prawie 15, a my tak na prawdę dopiero zaczęliśmy jazdę tego dnia. :P
Zaczęła się długa i monotonna jazda, cały czas wzdłuż rzeki i cały czas wałem. Co prawda godne podziwu były kilometry asfaltowej ścieżki, a w zdecydowanej większości podwójne, na szczycie wału i u jego podnóża. Teren między rzeką, a wałem był cały czas trawiasty, czasem były jakieś ładne rozlewiska czy pastwiska, jednak było to marne urozmaicenie krajobrazu. Po trudnym rozpoczęciu jazdy tego dnia, dalsza droga nie była wcale łatwiejsza. Cały czas wiało dosyć mocno i mieliśmy na prawdę dosyć. Nie zauważyliśmy, że rzeka zrobiła się znacznie szersza, Michał spojrzał na nawigację i zorientował się, że jechaliśmy już wzdłuż Odry. Chwila zastanowienia i zdecydowaliśmy, że się cofamy. Z wiatrem jechało się cudownie i po chwili byliśmy w miejscu, gdzie Nysa Łużycka wpływa do Odry i zrobiliśmy przerwę:
Po przerwie trzeba było znów ruszyć pod wiatr, który wcale nam się nie podobał. Dodatkowo zaczął mnie boleć bark i kark, nie wiadomo od czego, tylko z jednej strony. Dojechaliśmy do miejscowości Eisenhüttenstadt, trochę szukaliśmy stacji, żeby kupić coś do picia, ale pojechaliśmy dalej.
Jechaliśmy dalej walcząc z wiatrem i w pewnej chwili napotkaliśmy na drodze przeszkodę - żywą :P
Kilkadziesiąt (może ponad setka) owiec maszerowało sobie szlakiem, wałem, pod wałem... Przejechać nie było jak :P Byliśmy trochę zdezorientowani i nie wiedzieliśmy co zrobić. Pomógł nam starszy pan, który powolutku jechał na rowerze, po prostu wjechał między owce. Pojechaliśmy za nim, coś do nas mówił, ale po niemiecku i się nie dogadaliśmy. Jechaliśmy między owcami, dzwoniłam dzwonkiem i odchodziły na bok, ale i tak trzeba było jechać ostrożnie, bo zdarzały się wchodzące prosto pod koła.
Przygoda z owcami poprawiła nam na jakiś czas średnie tego dnia humory. Śmialiśmy się jeszcze przez kilkanaście kilometrów. Niestety pogorszyło się, wiatr cały czas dawał się we znaki, bark bolał mnie mocno i co jakiś czas robiliśmy minutową przerwę na rozmasowanie. Na dodatek chmury nie wyglądały zachęcająco. Byliśmy zmęczeni, ale naszym celem był Frankfurt, w którym moglibyśmy zrobić zakupy. Szlak zakręcał, skręcał, cofał, ale w końcu dojechaliśmy do celu. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta złapał nas deszcz, ale jechaliśmy, bo nie było gdzie się zatrzymać. Po chwili przestało i nie zmokliśmy nawet za bardzo.
Postanowiliśmy przejechać na polską stronę, do Słubic. Tam mogliśmy zrobić zakupy i może znów znaleźć nocleg u kogoś. Ze sklepem był problem, kupiliśmy picie na stacji i pojechaliśmy na obrzeża, gdzie stały domy jednorodzinne, aby pytać o nocleg. Pierwsza próba nieudana, druga też, trzecia również. Krążyliśmy tak z coraz mniejszą nadzieją, szukając kogoś kto będzie przed domem. Jedna pani akurat wyjeżdżała, ale poradziła nam, żeby szukać na ul. Konstytucji, pojechaliśmy więc. Michał pojechał przodem i zaczepił państwa, którzy akurat wchodzili do domu. Pan był lekko pod wpływem, ale zgodził się od razu, w takiej sytuacji lepiej było uzyskać zgodę jego żony. Podeszła do nas i gdy usłyszała o co nam chodzi, również się zgodziła. Powodem stanu naszego gospodarza było to, że wrócili z wesela, a dokładniej z poprawin. :)
Dostaliśmy kawałek trawnika do dyspozycji i od razu zajęliśmy się rozkładaniem namiotu przy okazji rozmawiając z gospodarzami jak również sąsiadami, którzy wyszli na balkon. Sugerowali, że mamy za mało miejsca na namiot i powinniśmy się przenieść do nich. Ale cyrk, najpierw nie mogliśmy znaleźć noclegu, a potem byliśmy rozchwytywani.
Później dostaliśmy jeszcze kolację, trochę kurczaka, pomidorki z ogródka i nawet po kawałku ciasta. Mogliśmy jeszcze skorzystać z toalety i położyliśmy się spać.
< < < Dzień 4. Dzień 6. > > >
Gdy wyszliśmy z kościoła zaczęło kropić, gdy ruszyliśmy zaczęło padać. Schowaliśmy się pod drzewem mając nadzieję, że to chwilowe. Niestety niebo całkowicie zaszło chmurami, spędziliśmy tam pewnie z 40 minut. Kiedy wreszcie przestało, pojechaliśmy dalej. Wymieniliśmy jeszcze pieniądze, bo mieliśmy już mało euro i przejechaliśmy na niemiecką stronę - do Guben.
Pojechaliśmy na poszukiwanie sklepu, bo mieliśmy kilka pustych butelek do oddania. Trochę pokrążyliśmy i znów zwiewając przed deszczem dojechaliśmy do Kauflandu. Uświadomiliśmy sobie to o czym wiedzieliśmy, ale jakoś tak nie pomyśleliśmy w tamtym momencie - w niedzielę w Niemczech sklepy są zamknięte. Przy wejściu przeczekaliśmy ogromną ulewę i burzę, tego deszczu drzewko już by nie zatrzymało. W końcu pojechaliśmy dalej, ale przy wyjeździe z miasta zgubiliśmy szlak. Okazało się, że był, ale później były jakieś prace drogowe, przejazdu nie było i trzeba było się cofać. Gdy wyjechaliśmy w końcu z tego miasta, jednogłośnie stwierdziliśmy, że go nie lubimy. Była już prawie 15, a my tak na prawdę dopiero zaczęliśmy jazdę tego dnia. :P
Zaczęła się długa i monotonna jazda, cały czas wzdłuż rzeki i cały czas wałem. Co prawda godne podziwu były kilometry asfaltowej ścieżki, a w zdecydowanej większości podwójne, na szczycie wału i u jego podnóża. Teren między rzeką, a wałem był cały czas trawiasty, czasem były jakieś ładne rozlewiska czy pastwiska, jednak było to marne urozmaicenie krajobrazu. Po trudnym rozpoczęciu jazdy tego dnia, dalsza droga nie była wcale łatwiejsza. Cały czas wiało dosyć mocno i mieliśmy na prawdę dosyć. Nie zauważyliśmy, że rzeka zrobiła się znacznie szersza, Michał spojrzał na nawigację i zorientował się, że jechaliśmy już wzdłuż Odry. Chwila zastanowienia i zdecydowaliśmy, że się cofamy. Z wiatrem jechało się cudownie i po chwili byliśmy w miejscu, gdzie Nysa Łużycka wpływa do Odry i zrobiliśmy przerwę:
Po przerwie trzeba było znów ruszyć pod wiatr, który wcale nam się nie podobał. Dodatkowo zaczął mnie boleć bark i kark, nie wiadomo od czego, tylko z jednej strony. Dojechaliśmy do miejscowości Eisenhüttenstadt, trochę szukaliśmy stacji, żeby kupić coś do picia, ale pojechaliśmy dalej.
Jechaliśmy dalej walcząc z wiatrem i w pewnej chwili napotkaliśmy na drodze przeszkodę - żywą :P
Kilkadziesiąt (może ponad setka) owiec maszerowało sobie szlakiem, wałem, pod wałem... Przejechać nie było jak :P Byliśmy trochę zdezorientowani i nie wiedzieliśmy co zrobić. Pomógł nam starszy pan, który powolutku jechał na rowerze, po prostu wjechał między owce. Pojechaliśmy za nim, coś do nas mówił, ale po niemiecku i się nie dogadaliśmy. Jechaliśmy między owcami, dzwoniłam dzwonkiem i odchodziły na bok, ale i tak trzeba było jechać ostrożnie, bo zdarzały się wchodzące prosto pod koła.
Przygoda z owcami poprawiła nam na jakiś czas średnie tego dnia humory. Śmialiśmy się jeszcze przez kilkanaście kilometrów. Niestety pogorszyło się, wiatr cały czas dawał się we znaki, bark bolał mnie mocno i co jakiś czas robiliśmy minutową przerwę na rozmasowanie. Na dodatek chmury nie wyglądały zachęcająco. Byliśmy zmęczeni, ale naszym celem był Frankfurt, w którym moglibyśmy zrobić zakupy. Szlak zakręcał, skręcał, cofał, ale w końcu dojechaliśmy do celu. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta złapał nas deszcz, ale jechaliśmy, bo nie było gdzie się zatrzymać. Po chwili przestało i nie zmokliśmy nawet za bardzo.
Postanowiliśmy przejechać na polską stronę, do Słubic. Tam mogliśmy zrobić zakupy i może znów znaleźć nocleg u kogoś. Ze sklepem był problem, kupiliśmy picie na stacji i pojechaliśmy na obrzeża, gdzie stały domy jednorodzinne, aby pytać o nocleg. Pierwsza próba nieudana, druga też, trzecia również. Krążyliśmy tak z coraz mniejszą nadzieją, szukając kogoś kto będzie przed domem. Jedna pani akurat wyjeżdżała, ale poradziła nam, żeby szukać na ul. Konstytucji, pojechaliśmy więc. Michał pojechał przodem i zaczepił państwa, którzy akurat wchodzili do domu. Pan był lekko pod wpływem, ale zgodził się od razu, w takiej sytuacji lepiej było uzyskać zgodę jego żony. Podeszła do nas i gdy usłyszała o co nam chodzi, również się zgodziła. Powodem stanu naszego gospodarza było to, że wrócili z wesela, a dokładniej z poprawin. :)
Dostaliśmy kawałek trawnika do dyspozycji i od razu zajęliśmy się rozkładaniem namiotu przy okazji rozmawiając z gospodarzami jak również sąsiadami, którzy wyszli na balkon. Sugerowali, że mamy za mało miejsca na namiot i powinniśmy się przenieść do nich. Ale cyrk, najpierw nie mogliśmy znaleźć noclegu, a potem byliśmy rozchwytywani.
Później dostaliśmy jeszcze kolację, trochę kurczaka, pomidorki z ogródka i nawet po kawałku ciasta. Mogliśmy jeszcze skorzystać z toalety i położyliśmy się spać.
< < < Dzień 4. Dzień 6. > > >
Wyprawa Nysa Odra - dzień 4. Rozpływamy się
Sobota, 18 lipca 2015
Kategoria 4. 100-150km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 102.21 | km teren: | 0.00 |
czas: | 06:58 | km/h: | 14.67 |
Michał wyskoczył z namiotu przed 7:00, ja poleżałam chwilę dłużej, ale był tam taki skwar, że po chwili też wyszłam.
Słońce prażyło niemiłosiernie, więc pakowaliśmy się szybko w miarę możliwości, żeby czym prędzej ruszyć. I tak zjedzenie śniadania i zapakowanie wszystkiego zajęło nam 2 godziny.
O 9:00 wróciliśmy na szlak i jechaliśmy dalej. Na rowerze choć trochę zawiewało i było chłodniej niż stojąc w pełnym słońcu.
Rozglądaliśmy się za sklepem, bo nasze zapasy picia były ubogie, a przy takiej pogodzie pić się chciało bez przerwy. Trasa była bardzo ciekawa - pola, lasy, bardzo ładnie. Ale przejechaliśmy przez kilka wiosek i picia nie zdobyliśmy. Dodatkowo zaczęło pogrzmiewać więc rozglądaliśmy się za miejscem na przeczekanie ewentualnego deszczu.
Wypogodziło się, dojechaliśmy do wioski Podrosche i zapytaliśmy Czechów, czy wiedzą gdzie tu jest sklep. Powiedzieli, że po polskiej stronie, tylko daleko - około 10 kilometrów. Postanowiliśmy nadrobić 20 km w obie strony, a nie ryzykować jechanie kolejnych 50 km po stronie niemieckiej bez wody. Po kilkuset metrach dojechaliśmy do polskiej miejscowości Przewóz i tam znaleźliśmy kilka małych sklepików. Na wszystkich napisy Zigaretten, nic po polsku.
W sklepie siedział sobie starszy pan, oglądał TV i sprzedawał głównie napoje i jakieś słodycze. Z napojów były tylko gazowane oranżady, z niegazowanych woda. :P Kupiliśmy 3 butelki, wodę nalaliśmy do bidonów i ruszyliśmy.
Michał cierpiał bo wody pić nie lubi. Bidonu nie tknął, tylko co jakiś czas się zatrzymywaliśmy, żeby łyknąć trochę słodkiego, gazowanego. :)
Dojechaliśmy do miasteczka Bad Muskau, większe miasto dało nam nadzieję na zakupy. Był sklep z napojami, ale zamknięty na kilka godzin w środku dnia. Odpuściliśmy i wyjechaliśmy z tej nieprzyjaznej nam mieściny.
Wkrótce też opuściliśmy Saksonię i wkroczyliśmy do Brandenburgii. Natrafiliśmy na pierwszy automat z dętkami, o których się naczytaliśmy wcześniej, że jest ich pełno przy tym szlaku:
Ciężko się jechało w upale, siły nas opuszczały. Zrobiliśmy sobie przerwę nad rzeką, najedliśmy się i zabraliśmy się za roztopione snikersy kupione w super promocji poprzedniego dnia. Michał wpadł na genialny pomysł, zapakował je do siatki, przymocował do patyka i chłodził w wodzie. xD
Słaby z niego geniusz, bo efekt był taki:
Ja odcięłam końcówkę i sobie wszystko wycisnęłam. Ani trochę się nie pobrudziłam.
Jechaliśmy dalej fajnymi ścieżkami przez lasy, nakręciliśmy sobie kilka filmików. Trasa też trochę się zmieniła, wjechaliśmy na wał przy rzece i dojechaliśmy do Forst. Trochę szukaliśmy sklepu, potem zapytałam jakąś panią po niemiecku, z jej odpowiedzi zrozumiałam piąte przez dziesiąte, ale najwyraźniej zrozumiałam wszystko co najważniejsze bo bez problemu trafiliśmy do sklepu. Ja poszłam na zakupy i gdy wyszłam ze sklepu z klimatyzacją poczułam jakbym weszła na patelnię. Uff... Zaczęło padać, Michał poszedł jeszcze do sklepu i przeczekaliśmy deszcz. Zrobiło się trochę przyjemniej.
A wyjeżdżając z miasta wyglądaliśmy jak wielbłądy:
Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg, ale było ciężko. Jadąc wałem nie ma co szukać miejsca po stronie rzeki, bo wszędzie byłoby nas widać. Po drugiej stronie skończyły się lasy, więc też było ciężko. Raz miejsce było znośne, Michał je oglądał, ale gdy weszłam zobaczyłam kilka dużych mrowisk, pojechaliśmy dalej. Miejsca nie było i zaczęły nas gonić ciemne chmury.
Michał znalazł miejsce w lasku przy Griessen, ale mi się nie podobało, zbyt blisko miejscowości, ktoś mógłby nas zobaczyć. Było jeszcze wcześnie, trzeba by od razu wejść do namiotu i siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Przeczekaliśmy deszcz kawałek dalej pod dużym drzewem.
Kilkanaście kilometrów dalej była miejscowość Gross Gastrose, tam też próbowaliśmy coś znaleźć ale było ciężko. Postanowiliśmy jechać do Gubina i zapytać w Polsce o nocleg u kogoś na ogrodzie. Nigdy tego nie robiliśmy, ale warto było spróbować. :)
Byliśmy już zmęczeni, ale było dość wcześnie. Przejechaliśmy do naszego kraju w pierwszym możliwym miejscu i skręciliśmy do miejscowości Sękowice. Przed pierwszym domem, obok którego przejechaliśmy siedziała pewna pani. Michał zapytał czy użyczyłaby nam ogrodu na rozbicie namiotu. Zgodziła się i weszła do domu, wyszła z mężem i zaprosili nas na ogród. Rozkładaliśmy namiot, gdy przyszła Natalka z sąsiedztwa, wszystko musiała wiedzieć i zadawała sto pytań na minutę.
Gospodarze, a zwłaszcza pan Tadeusz też byli bardzo rozmowni. Mogliśmy skorzystać z prysznica, co było wspaniałe po kolejnym upalnym dniu. Poza tym umycie włosów po 4 dniach wyprawy jest świetne. :)
Ja umyłam się pierwsza, żeby przesuszyć włosy przed spaniem, a kiedy Michał poszedł pod prysznic wzięłam się za gotowanie. Proponowano nam posiłek, ale nie chcieliśmy nadużywać gościnności. Rowery schowaliśmy do pomieszczenia gospodarczego, a sakwy do domu. Poza tym dom pozostał otwarty na noc, gdybyśmy chcieli iść do toalety w nocy. Niebywała gościnność i zaufanie do nas, obcych ludzi. :)
<<< Dzień 3. Dzień 5. >>>