Wyprawa Nysa Odra - dzień 6. Wiatr w oczy
Poniedziałek, 20 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 74.29 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:54 | km/h: | 15.16 |
W nocy wiało dosyć mocno, ale chyba nie padało. Gdy się obudziliśmy było troszkę chłodno, ale słonecznie. Zaczęliśmy ogarniać nasz namiotowy bajzel i planować gdzie zrobimy zakupy oraz zjemy śniadanie, gdy z domu wyszła gospodyni i zaprosiła nas do środka na śniadanie. Zostawiliśmy pakowanie na później i poszliśmy do środka. Na śniadanie były frakfurterki na ciepło, chlebek z masłem i herbata, wszystko bardzo dobre, mimo że pani Teresa tłumaczyła się, że zbyt skromnie, bo nie była przygotowana.
Zrozumieliśmy, że ciężko poprosić kogoś tylko o trochę miejsca w ogrodzie na rozbicie namiotu. Ludzie okazują się zbyt zamknięci, żeby się zgodzić, albo tak otwarci, że oferują o wiele, wiele więcej. :)
Wróciliśmy na dwór, żeby spakować rzeczy i uszykować się do wyjazdu. Ostatnie chwile wyglądały tak:
Po zapakowaniu sakw, wyprowadziliśmy rowery przed dom i poszliśmy się pożegnać oraz podziękować za kolejną miłą gościnę. Spodobało nam się bardzo. :) Zorientowałam się, że nie znamy nazwiska ludzi, którzy nas tak fajnie przyjęli, więc nie wyślemy kartki ze Świnoujścia. Ulicę i numer domu znaliśmy, kod pocztowy można poszukać później w internecie, a o nazwisko postanowiliśmy zapytać sąsiadów, którzy wieczorem zapraszali również do siebie. Sąsiadka słysząc naszą prośbę, pobiegła do domu i równie szybko przybiegła z kartką, na której napisała nazwisko sąsiadów i dokładny adres. Zaprosiła nas na kawę, odmówiliśmy, ale powiedziała, że już biegnie robić i nie zajmie nam dużo czasu. Wprowadziliśmy więc rowery i zaraz siedzieliśmy w salonie, z nią i jej mężem, z psem (jak się nazywa za nic nie pamiętam), a przed nami stała kawa i świetny torcik z owocami. :)
Porozmawialiśmy chwilę, sąsiadom bardzo podobał się nasz sposób podróżowania, im też nieobce było jeżdżenie z sakwami, tylko że na motorze. Włączyli laptopa i przeanalizowaliśmy na mapie plan naszej trasy, pokazali jeszcze gdzie można przejechać na polską stronę i doradzali, by właśnie przez nasz kraj objechać Zalew Szczeciński. Dopiliśmy kawę i dokończyliśmy jedzenie ciasta, rzadko spotykane rarytasy na wyprawie. :) Pożegnaliśmy się i bardziej już przed południem niż rano, wyruszyliśmy w drogę - najpierw do Frankfurtu:
Tam pojechaliśmy do sklepu na duże zakupy, które robiłam ja. Musiałam znaleźć automat do zwrotu butelek, zrobić dość dużo zapasów, najgorsze okazało się znalezienie w tym wielkim sklepie zwykłych chusteczek. :P Michał narzekał, że zajęło mi to zbyt dużo czasu. Ruszyliśmy na szlak, początkowo jechaliśmy wzdłuż głównej drogi:
Po kilku kilometrach szlak odbił od trasy samochodowej i dojechaliśmy do miejscowości Lebus:
Nie robiliśmy tam przerwy, tylko krótki postój, żeby zrobić fotki. Za miejscowością szlak biegł przez mały lasek, ale po niedługim czasie znów prowadził wzdłuż wału:
Droga była monotonna, po prawej stronie wał, za nim łąka i rzeka, po lewej łąki, pastwiska, czasem pola. Pogoda ładna, słoneczna, aczkolwiek znów wietrzna. Wiatr odebrał nam chęć jazdy i zrobiliśmy przerwę na szlaku na drugie śniadanie:
Po kolejnych dwudziestu kilometrach za Kustrin Kietz (na wysokości Kostrzyna) zrobiliśmy kolejną przerwę na posiłek. Tym razem wyjęliśmy palnik i osłaniając go od wiatru zagotowaliśmy wodę. Bułka + kubek ciepłej zupki = obiad :)
Najedzeni zapakowaliśmy wszystkie nasze tobołki na rowery i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy podziwiając piękne widoki, łąki, pastwiska, rozlewiska... Ale także zmagając się z wiatrem i własną niechęcią do jazdy.
Stwierdziłam, że jeśli Michałowi nie chce się jechać, to już jest z nami źle. :P Zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę i gdy ruszyliśmy, postanowiliśmy, że zaczniemy szukać noclegu. Michał załatwił potrzebę w kukurydzy, ja poleżałam trochę i totalnie nie chciało mi się wstać i jechać.
Wróciliśmy na szlak i rozglądaliśmy się za miejscem na rozbicie namiotu, ale nie było żadnego dobrego, złego też nie. :P Około 10 km dalej zobaczyliśmy zabudowania i zjechaliśmy ze szlaku. Krążyliśmy trochę po drogach wśród pól, ale nie było innej roślinności niż zboże albo wielkie drzewa. Przejechaliśmy kilka kilometrów, sprawdzając po drodze potencjalne miejsca, ale nic. W końcu postanowiliśmy zapytać Niemca, który przycinał żywopłot koło domu, czy użyczy nam trochę swojego ogrodu na jedną nockę. Ułożyliśmy w głowie zdania i pytania po niemiecku, a gdy tylko wyłączył piłę od razu do niego podjechaliśmy. Ja powiedziałam po niemiecku skąd jesteśmy, skąd i dokąd jedziemy, a Michał przygotował w telefonie przetłumaczone pytanie "Czy możemy rozbić namiot w pańskim ogrodzie?". Byliśmy trochę niepewni, bo powiedział po prostu "Ok". Jednak po chwili pokazał nam dokąd mamy iść. Miejsce było idealne, tak jakby drugi ogród, z tyłu. Równiutka trawka, kilka drzewek owocowych, za płotem pole kukurydzy.
Szybko rozbiliśmy namiot:
Nasz gospodarz poszedł dokończyć swoją pracę i po chwili wrócił z żoną. Trochę "porozmawialiśmy" na migi, używając tych kilku słów po niemiecku, które pamiętałam. Trochę się pośmialiśmy z tej niemocy w porozumiewaniu, ale coś tam zrozumieliśmy. Pan pokazał nam wąż ogrodowy i powiedział, że możemy się umyć. Jego żona zaprowadziła mnie do domu i napełniłam puste butelki wodą.
Potem zostaliśmy sami, więc mogliśmy kontynuować przygotowania do noclegu.
W czasie gotowania kolacji był czas na telefony do domów. Niestety sos brokułowy okazał się być takim zwykłym sosem, do którego trzeba włożyć brokuła, ale i tak był smaczny. Dojedliśmy trochę suszonej wołowiny. Później mycie pod prysznicem, załatwienie tego co trzeba w kukurydzy, ostatnie spojrzenie na zachód słońca i mogliśmy iść spać.
Tak minął dzień szósty wyprawy.
< < < Dzień 5. Dzień 7. > > >
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj