Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciami
Dystans całkowity: | 8303.70 km (w terenie 300.00 km; 3.61%) |
Czas w ruchu: | 492:33 |
Średnia prędkość: | 16.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.00 km/h |
Liczba aktywności: | 191 |
Średnio na aktywność: | 43.47 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Późne rozpoczęcie roku
Sobota, 28 stycznia 2017
Kategoria ze zdjęciami, z Lotką, WPN, 1. 1-30km
km: | 12.58 | km teren: | 0.00 |
czas: | 00:48 | km/h: | 15.73 |
Sobotnia krótka przejażdżka z Lotką, otwierająca ten rok. Żałuję, że dopiero pod koniec stycznia udało się wyjść na rower, jednak cieszę się, że mimo mrozu ruszyłyśmy się z domu.
Droga ze Szreniawy do Rosnówka była śliska i musiałyśmy bardzo uważać, żeby się nie przewrócić, z kolei z Rosnówka do Chomęcic było błotko, które "załatwiło" nasze kurtki, rowery, a nawet moje włosy. :P
Mimo wszystko bardzo pozytywnie. Dzięki za krótki wypad! Oby cały rok był lepszy niż styczeń. :)
Do Komornik
Niedziela, 4 września 2016
Kategoria ze zdjęciami, transport, 1. 1-30km
km: | 11.15 | km teren: | 0.00 |
czas: | 00:36 | km/h: | 18.58 |
Samotnie do Komornik na Mszę i w drodze powrotnej do Szreniawy oddać Lotce pożyczoną bluzę.
Po drodze takie cuda reklamujące dożynki w gminie:
Nad jeziorko
Sobota, 3 września 2016
Kategoria 1. 1-30km, WPN, z Lotką, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 14.77 | km teren: | 0.00 |
czas: | 00:54 | km/h: | 16.41 |
WPN
Piątek, 2 września 2016
Kategoria 2. 30-50km, WPN, z Gumisiem, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 39.92 | km teren: | 0.00 |
czas: | 02:19 | km/h: | 17.23 |
Udało się! :) Poszliśmy na rower z Gumisiem i Martą. :) Przejażdżka była niedługa, ale przyjemna, dodatkową atrakcją była kąpiel w jeziorze.
Tego dnia pojechałam do Decathlonu, gdzie spotkałam się z Michałem. On poszedł przymierzać kąpielówki, a ja czekałam, pilnując rowerów. Wracaliśmy w pośpiechu, żeby zdążyć zjeść obiad i wyjechać na czas.
Okazało się, że i tak musieliśmy czekać. :P Pojechaliśmy przez Rosnówko do Trzebawia, gdzie Marta wstąpiła do cioci załatwić jakąś sprawę - my grzecznie czekaliśmy:
Później pojechaliśmy nad jezioro Jarosławieckie i zażyliśmy kąpieli przy ostatnich promieniach słońca chowających się za drzewami. Było całkiem przyjemnie. Gdy ruszyliśmy, w lesie było już szarawo, więc musiałam zdjąć okulary, bo nie wzięłam białych szkieł na zmianę. Tak się przyzwyczaiłam do okularów, że ciężko mi się jeździ teraz bez nich, cały czas mrużę oczy, a i tak łapię jakieś robaki itd. Przez las, żółtym szlakiem dojechaliśmy do Wir. Gumiś zrobił sobie zdjęcie roweru przy tabliczce WPN-u i pojechaliśmy polną drogą w stronę Szreniawy.
Na koniec pojechaliśmy do mnie na kawę/herbatę. Po pogaduchach, Marta i Paweł, już w kompletnej ciemności pojechali do domu.
Dzięki za wycieczkę, oby ich było więcej. :)
Z Miłoszem i Michałem
Środa, 31 sierpnia 2016
Kategoria 1. 1-30km, WPN, z Michałem, z Miłoszem, ze zdjęciami
km: | 12.42 | km teren: | 0.00 |
czas: | 00:54 | km/h: | 13.80 |
Krótka przejażdżka po okolicy z Miłoszem i Michałem. Trasa przez Wypalanki, z krótką przerwą nad jeziorem Chomęcickim, dalej przez las do Rosnówka i dookoła jeziora. Usiedliśmy sobie przy mini plaży w Rosnówku, o której dowiedziałam się kilka dni temu. Próbowałam zrobić zdjęcie, ale Miłosz od razu się odwrócił.
Później przez Rosnówko jechaliśmy asfaltem i polną drogą prosto do Chomęcic.
Dzięki chłopaki za wspólną przejażdżkę!
Mam nadzieję, że to była tylko rozgrzewka i jeszcze w tym roku gdzieś razem pojedziemy. :)
Nauka jazdy :D
Niedziela, 28 sierpnia 2016
Kategoria 1. 1-30km, WPN, z Lotką, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 28.11 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:39 | km/h: | 17.04 |
W końcu i na mnie przyszedł czas. Po usłyszeniu wielu dobrych i zachęcających opinii od użytkowników butów z systemem SPD, postanowiłam sobie również takie kupić. Michał wymienił mi pedały i zamocował bloki, więc już nie było odwrotu. Najpierw na sucho próbowałam wpinać i wypinać buty w różnych położeniach korby, potem powoli ruszyłam po ogródku. Gdy chciałam się zatrzymać zaczęłam hamować, chyba trochę zbyt szybko, bo prawego buta wypięłam, ale lewego już nie zdążyłam. Oczywiście rower leciał już wraz ze mną na lewą stronę i zaliczyłam pierwszą glebę - po 15 metrach! :D Pomyślałam, że może być już tylko lepiej. :)
Pojechaliśmy sobie na trawę koło szkoły, żeby tam trochę poćwiczyć. Poprosiłam Michała, żeby poluzował mi pedały, żeby łatwiej można było wpiąć i wypiąć, teraz mam najsłabiej jak to możliwe. :) Trochę pokrążyłam, robiłam małe kółeczka, zatrzymywałam się itd. Tym razem zero upadków. :)
Po południu pojechaliśmy jeszcze z Lotką nad jezioro. Spotkaliśmy się w połowie drogi i przez Rosnówko lasem dotarliśmy na Wypalanki. Szybko się rozebraliśmy i poszliśmy zażyć kąpieli. Woda, po oswojeniu się, była całkiem przyjemna. :)
Po jeziorze wstąpiliśmy do mnie na kawę, a do kawy kanapki, bo bardzo zgłodnieliśmy. Później chciałam odprowadzić Michała i namówiłam Lotkę, aby jechała z nami do Komornik, gdzie pożegnałyśmy się z Michałem i Grajzerówką dotarłyśmy do Szreniawy. Po chwili rozmowy z Jolą (jej siostrą), pojechałam do domu.
PdP - próba pierwsza
Sobota, 20 sierpnia 2016
Kategoria 2. 30-50km, WPN, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 43.01 | km teren: | 0.00 |
czas: | 02:29 | km/h: | 17.32 |
Po wyprawie podjęliśmy decyzję o przejechaniu Pierścienia dookoła Poznania na raz. Michałowi udało się to już wiele razy, ale dla mnie pozostaje to nadal cel do osiągnięcia. :)
Jednak to nie był dla nas dobry dzień. Od rana byliśmy zmęczeni i średnio chciało nam się jechać. Wyruszyliśmy jednak z domu, po 10 km dotarliśmy do Żarnowca i przy źródełku zrobiliśmy zdjęcie, mając nadzieję, że wieczorem, po objechaniu Poznania dookoła, znów zawitamy w tym miejscu. :)
Ruszyliśmy dalej, ale chęci było mało. Po przeanalizowaniu naszej sytuacji, stwierdziliśmy, że dziś rezygnujemy z pierścienia, pojedziemy do WPNu i wrócimy do domu. Nie było sensu jechać dalej, skoro na pierwszych kilometrach czuliśmy się źle i zadawaliśmy sobie pytanie: "Czemu my tam dzisiaj jedziemy?" :D
Poddaliśmy się, ale nie odpuszczamy! Jeszcze przejadę ten szlak na raz! :)
W Krąplewie zatrzymaliśmy się, żeby zjeść czekoladę :)
A następną dłuższą przerwę zrobiliśmy nad jeziorem Góreckim, w naszym ulubionym miejscu:
Siedzieliśmy tam około godziny, zadowoleni z podjętej decyzji, ciesząc oko wspaniałym widokiem :)
Spróbuję jeszcze kiedyś, to na pewno. A bezsensem byłaby jazda, która nie sprawia ani trochę radości. :)
Wyprawa na wschód - dzień 10. Niemoc
Poniedziałek, 15 sierpnia 2016
Kategoria 2. 30-50km, Wschód 2016, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 48.08 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:29 | km/h: | 13.80 |
Brrr, zimno... Rano było okropnie, mokro, zimno i brzydko. Założyłam na siebie kilka warstw ciuchów i nawet chustę na głowę, bo marzły uszy. Zapakowaliśmy wszystkie sakwy i umówiliśmy się, że zostawimy je w namiocie i pojedziemy do kościoła. Mieliśmy nadzieję, że namiot się wysuszy do naszego powrotu i nie będzie potrzebny, żeby się w nim ponownie schować przed deszczem.
Jadąc do kościoła nie widzielismy perspektyw na poprawę pogody, choć teraz dojrzałam na zdjęciu przebłysk błękitu. Na lewo od wieży kościelnej. :)
Gdy wracaliśmy z kościoła nasze modlitwy już były wysłuchane, bo pięknie świeciło słońce.
Niestety gdy przez godzinę stałam w kościele rozbolał mnie brzuch i lędźwie. Poprzedniego dnia dopadła mnie comiesięczna dolegliwość. Nie wróżyło to zbyt dobrego dnia.
Zostaliśmy poczęstowani herbatą, sernikiem i ciastkami. Planowaliśmy zjeść trochę i wziąć sobie resztę na drogę, ale wciągnęliśmy wszystko. :D
Nasi gospodarze byli w kościele, więc odjeżdżając zostawiliśmy liścik z podziękowaniem. Ruszyliśmy przed siebie, jechaliśmy fajną, gładką ścieżką, droga cały czas lekko się wznosiła i opadała. Te krótkie podjazdy nie były dobre, nie miałam mocy by je pokonywać. Po pięciu kilometrach był pierwszy postój, musiałam poleżeć chwilę na poboczu. Generalnie cały dzień był taki, często zsiadałam z roweru, żeby podprowadzić pod górkę, albo prosiłam o przerwę. Michał był bardzo wyrozumiały. :)
Niedługo dojechaliśmy do Stańczyków.
Pokręciliśmy się tam trochę, nie chcieliśmy wchodzić na górę, ale z dołu zrobiliśmy sobie zdjęcie.
Podjechaliśmy kawałek i zatrzymaliśmy się w fajnym MORze. Z jednej strony był widok na mosty, z drugiej, za płotem pasły się krowy. Siedzieliśmy tam prawie godzinę, zrobiliśmy kanapki, jedliśmy i grzaliśmy się na słońcu.
Niespiesznie jechaliśmy dalej. Michał czasem pędził do przodu, żeby z zarośli pstryknąć mi fotkę. Ja czasem schodziłam z roweru i go prowadziłam.
Widoki były bardzo ładne, głównie pastwiska, czasem pola, stawki i jeziorka.
Mieliśmy przygodę z wyprzedzaniem wielkiego kombajnu na wąskiej drodze. Niby zjechał na bok, ale się nie zatrzymał, więc dreszczyk emocji był. Zatrzymaliśmy się na chwilkę w MORze dla wielkich ludzi. Odległość stolika od ławki i jego wysokość były ciut za duże. Ale może to my jesteśmy zbyt mali. :P
Z drogi gruntowej wyjechaliśmy na ścieżkę wzdłuż głównej i według znaków mieliśmy zaraz dojechać do Trójstyku.
Przy drodze stoi greenvelowa ławeczka, obok jest MOR, ale do trójstyku trzeba jeszcze kawałek podjechać. Od rowerzystów spotkanych na trasie słyszeliśmy, że jest ciężki podjazd, ale wcześniej jest zjazd, więc można się nieźle rozpędzić. Problem pojawia się pewnie gdy jest dużo pieszych i trzeba na zjeździe wyhamować. Nam udało się podjechać.
To nasz drugi trójstyk odwiedzony rowerami, pierwszy był podczas wyprawy rok wcześniej. Przy słupku najpierw zrobiliśmy zdjęcia, a później dopiero spojrzeliśmy na tablicę.
Chmury tego dnia krążyły w każdą możliwą stronę, co kilkanaście minut zmieniając kierunek, w którym się przesuwały. Gdy jechaliśmy drogą na Wiżajny po prawej stronie mieliśmy widok na jezioro Bolcie w dole, a po lewej chmury niewątpliwie zwiastujące deszcz.
Chmury zbliżały się coraz szybciej, na drodze zaczęły się pojawiać drogowskazy z Litewskimi nazwami, a my pędziliśmy do Wiżajn.
Udało nam się znaleźć schronienie i schować w sklepie przed pierwszymi kroplami deszczu. Nabrałam ochoty na kawę, którą tam sprzedawano z ekspresu, ale okazało się, że ekspres tego dnia pojechał na jakąś imprezę w okolicy, szkoda. :( Czekając na przejaśnienie uzupełniliśmy zapas batoników, zupek i picia. Później jeszcze długo staliśmy w przedsionku.
Po deszczu jechaliśmy dalej spokojnym tempem. Chmury przybierały najróżniejsze formy. Wjechaliśmy na Green Velo, który opuściliśmy za trójstykiem. Warto było jechać przez Wiżajny, fajne wzniesienia i ładne widoki.
Gdy dojechaliśmy do jeziora Hańcza, niebo było prawie całkowicie zachmurzone. Zrobiliśmy najpierw przerwę w MORze i pogadaliśmy z innymi rowerzystami.
Obowiązkowo zjechaliśmy do jeziora i zrobiliśmy fotkę.
W Hańczy (miejscowości) zapytaliśmy o nocleg gospodarza. Musieliśmy uzbroić się w cierpliwość, bo jeździł po polu kombajnem. Kiedy podjechał wysypać plon, obraził się na syna, który krzywo ustawił przyczepę i pojechał dalej. Czekaliśmy aż przejedzie do końca pola i z powrotem. Nie był tak groźny jak się wydawał i bez oporów pozwolił nam rozbić się na jego terenie.
Robiło się coraz zimniej, więc sprawnie rozbiliśmy obóz i ugotowaliśmy zupki. Zjedliśmy je już w namiocie, bo było bardzo zimno.
<<< dzień 9.
CIĄG DALSZY NASTĄPI... :)
CIĄG DALSZY NASTĄPI... :)
Wyprawa na wschód - dzień 9. Asfalt w dziurach
Niedziela, 14 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 75.75 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:04 | km/h: | 14.95 |
Noc minęła spokojnie, spało nam się dobrze i było ciepło. Poranek był jednak chłodny i rześki. W dziennym świetle nasza miejscówka wyglądała równie pięknie jak wieczorem. Bardzo żałowaliśmy, że musimy opuszczać to miejsce.
Poranne szykowanie się do wyjazdu, mimo braku zwijania namiotu i materaca, wcale nie poszło nam szybciej.
Chcieliśmy podziękować za serdeczność w miły sposób, więc poszukałam małego wazonika, do którego wstawiłam bukiecik polnych kwiatów. Do tego dołożyliśmy czekoladę i karteczkę z podziękowaniami.
Kiedy w końcu wyjechaliśmy, nie kierowaliśmy się Green Velo tylko w kierunku Budr. Tego dnia naszym celem było zobaczenie grobowca rodziny von Fahrenheit czyli piramidy w Rapie. Przejechaliśmy kilka kilometrów i zrobiliśmy postój, nadciągały granatowe chmury i zaczęło wiać, postanowiliśmy więc się zatrzymać. Przy okazji wyjęliśmy jedzenie, bo mimo wczesnej pory zdążyliśmy zgłodnieć.
Początkowo jechaliśmy asfaltem, który niebawem się urwał i jechaliśmy całkiem przyjemną, ubitą drogą gruntową.
Jadąc przez las dotarliśmy do małej wioski Skalisze i zapytaliśmy miejscowego o drogę, żeby się upewnić czy jedziemy dobrze. I to chyba był błąd, bo mogliśmy pojechać prosto - krócej, a my skręciliśmy i jechaliśmy dookoła. Droga jednak była bardzo fajna, jechaliśmy pustą, asfaltową drogą przez las. Spotkaliśmy kobietę zbierającą grzyby przy drodze i zatrzymaliśmy się, żeby spytać czy jedziemy w dobrym kierunku. Krótka pogawędka się przeciągnęła, rozmawialiśmy o naszej wyprawie, pani opowiadała o sobie, dzieciach, no i o grzybach - było ich mnóstwo. Nie mogła chodzić po lesie, ale przy drodze nazbierała pełne kieszenie kurek, za to jej mąż, który wynurzył się zza drzew, miał koszyk pełniuśki pięknych, dorodnych prawdziwków. Sami nabraliśmy ochoty na zbieranie, u nas nie ma takich lasów... Jednak nam nie w głowie było zbieranie grzybów, chcieliśmy dojechać w końcu do jakiejś wioski i iść na Mszę, była niedziela. Poza tym, co my byśmy zrobili z tymi grzybami? :P
Jechaliśmy dalej i zbliżaliśmy się do Bani Mazurskich, a później odbiliśmy na Rapę. Mogliśmy od rana jechać Green Velo i w Baniach z niego zjechać, ale jakoś źle obmyśliliśmy trasę. Po drodze widzieliśmy ciekawy i nietypowy znak Uwaga psie zaprzęgi, ale tu znów daliśmy ciała i nie zrobiliśmy zdjęcia. Dotarliśmy do piramidy w Rapie, jest to grobowiec rodziny von Fahrenheid.
Prawdopodobnie została zbudowana na początku XIX wieku, wzorowana jest na piramidach egipskich, nachylenie sklepienia wewnętrznego wynosi 51°52', czyli tyle co w słynnej Piramidzie Cheopsa. Co ciekawe, podobno główny cel jej budowy został osiągnięty i pochowane tam szczątki zostały zmumifikowane. Wokół budowli krąży wiele legend, całkowicie się wykluczających, ale tak chyba musi być z takimi dziwnymi miejscami w naszym kraju. Obecnie drzwi są zamurowane, moim zdaniem bardzo dobrze, niech sobie zmarli w spokoju leżą w swoim grobie.
Przy piramidzie brakowało mi jednak tablicy informacyjnej z krótkim opisem. Pojechaliśmy dalej, przejechaliśmy przez Rapę i wjechaliśmy do następnej miejscowości, czyli Żabina.
Tu był kościół, ale Msza - ostatnia tego dnia - właśnie się kończyła. Weszliśmy do sklepu, chcąc kupić coś do jedzenia, ale był to sklep na końcu świata i nie było w nim nic. To znaczy coś tam było, głównie napoje, piwo, chipsy i batoniki. Kupiliśmy chipsy, batony i trochę starych i niedobrych ciastek na wagę.
Byliśmy bardzo blisko Obwodu kaliningradzkiego, w pewnym momencie tylko pół kilometra od granicy. Następne kilometry były ciężkie. Stwierdzenie, że droga była dziurawa byłoby nie na miejscu, bardziej był to asfalt w dziurach. Droga była kamienista, ze sterczącymi resztkami asfaltowej nawierzchni. Jechało się po tym koszmarnie, dodatkowo jazdy nie ułatwiał nam wiatr i podjazdy, a ja nie czułam się zbyt dobrze. Za to widoki były bardzo ładne, nawet słońce przebijało się zza chmur.
Mijane miejscowości znów miały zabawne nazwy: Widgiry, Maciejowa Wola, Rogale czy Juchnajcie. :) Spotkaliśmy wypasające się owce, krowy, a później nietypowe zwierzaki, chyba daniele.
Zbliżając się do Gołdapi naszym oczom ukazała się Piękna Góra, z obrotową kawiarnią. Nie było nam dane tamtędy przyjeżdżać, ale GV tam prowadzi.
Zagadką dla nas była odmiana nazwy Gołdap, dlaczego nie jedziemy do Gołdapu, tylko do Gołdapi... przecież to Gołdap, a nie Gołdapia... :P Gdy dojechaliśmy do tego miasta byliśmy lekko zdenerwowani, kilkanaście minut wcześniej zamknięto punkt informacji turystycznej, gdzie chcieliśmy się wyposażyć w mapy i atlasy na kolejne odcinki szlaku. Trzeba korzystać póki są te darmowe, tylko jak, skoro bywamy w odpowiednich miejscach, ale zawsze w nieodpowiednich porach.
W Gołdapi przyjechaliśmy przez centrum i pojechaliśmy do Biedronki kupić coś na obiad i uzupełnić zapasy. Chcieliśmy usiąść pod jakimś daszkiem, bo zbierały się niepokojące chmury, ale nie było gdzie. Ruszyliśmy więc, od tego momentu kierując się znowu GV.
Kolejna głupota tego szlaku - nie prowadzi koło tężni, które są chyba największą atrakcją w tym miejscu. No cóż, może kiedyś je odwiedzimy, jak będziemy w wieku odpowiednim do wakacji w sanatorium. :P
Tymczasem wyjechaliśmy z miasta i wypatrywaliśmy MOR-u, na próżno. Lekko głodni i coraz bardziej zirytowani jechaliśmy przez las. Nie zatrzymywaliśmy się bo chmury nadal straszyły deszczem, a gdy się przejaśniło to mieliśmy nadzieję, że skoro tak dawno nic nie było, to pewnie zaraz będzie jakiś milutki MOR(dor). Nie możemy mieć pretensji o to, że go nie było, ale mieliśmy o to, że nie było oznaczeń z odległością do następnego miejsca postoju. To kolejny minus szlaku, brakuje konsekwencji w oznaczeniach. Dla porównania droga do Węgorzewa z poprzedniego dnia.
Gdy wreszcie dotarliśmy do wyczekiwanego MOR-u, przekonaliśmy się, że hasło "łańcuch atrakcji" właściwie dobrze opisuje ten szlak. Twórcy przygotowali dla nas kolejną - wytężanie wzroku. Wielkości czcionki na tablicy nie dopasowano do wysokości, na której ją umieszczono. Szczęście w nieszczęściu, że na wszystkich jest to samo i nic nie straciliśmy... :D
Usiedliśmy pod daszkiem i zajęliśmy się jedzeniem, w końcu konkretnym. Były bułki, sałatka jarzynowa, a nawet deser czekoladowy z kubeczka. Podziwialiśmy sposób mocowania (że się trzymały) worków na bagażniku u grupki, która też zrobiła sobie postój. Wesoła gromadka, mieli nawet mały głośnik, z którego puszczali muzykę. Widok z MOR-u był całkiem ładny.
Ruszyliśmy dalej i po kilku kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem.
Zaglądaliśmy w kilka miejsc i pytaliśmy nad Jeziorem Czarnym, ale w większości działkowicze wracali do domu, a mieszkańcy chętnie by kasowali za miejsce na trawniku. Zjechaliśmy ze szlaku, wyjechaliśmy na asfalt i dotarliśmy do Dubeninek. Zaglądaliśmy w jedno miejsce, bo chcieliśmy spać na dziko, ale zauważyłam kogoś zbierającego jabłka koło domu i zapytaliśmy o kawałek trawnika na jedną noc. I tak właśnie nasz namiot wylądował na trawce za stodołą. Było zimno, więc szybko zabraliśmy się rozbijanie obozu i szykowanie do spania.
Przyszedł do nas syn właścicieli, pogadaliśmy z nim trochę, opowiadał o odwiedzających ich zającach, a także o tym, że niekiedy można zauważyć łosia na polu. Nam się nie udało wypatrzyć nic, oprócz bocianów mieszkających tuż obok. Później pożyczył nam ładowarkę i przyniósł jeszcze kilka jabłek. :)
Najedliśmy się, ubraliśmy się ciepło i poszliśmy spać.
Wyprawa na wschód - dzień 8. Trafiliśmy do raju?
Sobota, 13 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 75.17 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:50 | km/h: | 15.55 |
Poranek powitał nas deszczem i chłodem, gdy przestało padać poszliśmy do altanki zrobić sobie śniadanko. Nasza gospodyni przyniosła nam kilka ogórków z ogródka oraz poczęstowała pyszną kawą. Poza pogodą było cudownie. Dość mocno wiało, ale dzięki temu namiot nam się suszył. Dowiedzieliśmy się też gdzie jest zamek, a także, że jest teraz własnością prywatną.
Zwinęliśmy namiot, zapakowaliśmy wszystko na rowery i wyjechaliśmy, najpóźniej ze wszystkich dni, bo około 11:30. Pojechaliśmy do wspomnianego zamku krzyżackiego
Przy zamku chwilka przerwy, zdjęcie i ruszyliśmy dalej. Nie ociągaliśmy się zbytnio, bo pogoda była cały czas bardzo niepewna. Tego dnia nie było nam po drodze z Green Velo, bo chcieliśmy zobaczyć Wilczy Szaniec w Gierłożu, czyli główną kwaterę Hitlera. Kierowaliśmy się więc na Kętrzyn, do którego mieliśmy prawie 20 kilometrów. Trochę wiało i nie jechało się lekko, Michał wykorzystał okazję i chwilę jechał za ciągnikiem, krzyknął do mnie, żebym też się przyczepiła, ale akurat grzebałam w przedniej torbie w poszukiwaniu aparatu i nie zdążyłam.
Po pewnym czasie dotarliśmy do miejsca, które już widziałam, 3 lata wcześniej, podczas mojej pierwszej mazurskiej wyprawy (niestety byłam wtedy świeżakiem na bikestats i jej nie opisałam). Trochę się tam zmieniło, tuż obok wiatraku powstało rondo. Nie zatrzymywaliśmy się jednak, zrobiłam tylko zdjęcie z roweru bo zaczęło kropić.
Trochę dalej zatrzymaliśmy się i założyliśmy peleryny, bo deszcz zaczął padać mocno.
Kilka następnych kilometrów nie należało do przyjemnych - jechaliśmy w deszczu, aż do Kętrzyna, gdzie zlokalizowaliśmy Biedronkę. Oczywiście wstąpiliśmy na zakupy, peleryny wisiały sobie przy koszykach, a my czekaliśmy na przejaśnienie i ocieplenie. Mieszkańcy Kętrzyna chyba czuli w kościach, że się wypogodzi, bo w prawie każdym koszyku, który wyjeżdżał ze sklepu był węgiel na grilla. Nic w tym jednak dziwnego, w końcu była sobota, a na dodatek trwał już długi weekend.
Deszcz padał i padał, a my czekaliśmy i czekaliśmy... Gdy z nieba leciały już tylko niegroźne kropelki, ruszyliśmy dalej, niebawem zza chmur nieśmiało przebiło się słońce.
Po pięciu kilometrach dojechaliśmy do Gierłoża i naszym oczom ukazał się zatrważający widok. Wzdłuż ulicy zaparkowane samochody, na ulicy stały samochody, przerwy między nimi wypchane motocyklistami i rowerzystami, a w pozostałą przestrzeń wepchnięci piesi. Niestety nic za darmo nie rozdawali... :D
Miejsce nas nie zachwyciło, wjechaliśmy tam, obejrzeliśmy mapkę i nawet nie liczyliśmy ile musielibyśmy zapłacić za wstęp, nie mówiąc o przewodniku, a nawet (!) parkowaniu roweru... Na terenie jest knajpa, stoliki, parasole - nasuwa się pytanie czy to jeszcze historia czy już tylko komercja...
Braliśmy pod uwagę plan, żeby pojechać jeszcze do Pozezdrza (kwatera Himmlera), ale postanowiliśmy go porzucić i nie nadkładać drogi, tylko kierować się z powrotem w stronę GV. Było chłodno, ale jechało się dość dobrze, nie spotkaliśmy niestety żadnego łosia. :)
Momentami droga była idealnie gładka.
Przez jakiś czas miałam pasażera na gapę, przyznam szczerze, że początkowo mnie wystraszył, jak poczułam "coś" na łydce.
Po drodze mijaliśmy dużo drzewek owocowych i w końcu skuszona nimi, zerwałam dwa cudownie pachnące jabłka. Oczywiście Michał naśmiewał się ze mnie, że zjem wszystko co znajdę.
Pogoda wreszcie okazała się dla nas łaskawa i słońce znów zaczęło pięknie świecić.
Dotarliśmy do GV i pięknego MORu, z cudownym widokiem na jezioro Przystań, które łączy się z Mamrami.
Tam spotkaliśmy parę rowerzystów, która jechała Green Velo w drugą stronę, pokazali nam atlasy i mapki szlaku, które można dostać w CIT-ach i podobnych miejscach. Spędziliśmy w tym miejscu godzinę, rozwieszone peleryny wyschły, a my posililiśmy się smacznymi bułeczkami.
Dalsza droga była specyficzna, prowadziła fajną, równą ścieżką i co kilkaset metrów były tabliczki ile jeszcze do Węgorzewa. W samym mieście ok, najbardziej podobało nam się na przystani.
Wyjechaliśmy z Węgorzewa, chcieliśmy przejechać jeszcze kilka kilometrów i szukać miejsca na nocleg.
Asfalt się skończył, jechaliśmy drogą gruntową, a później znów po tych szarych kamieniach, już nam znanych z wcześniejszych odcinków. Po drodze jechaliśmy przez las, ale tereny były wilgotne, niezbyt dobre na rozbijanie namiotu.
W pewnym momencie zjechaliśmy ze szlaku, Michał na nawigacji widział drogę, która niedaleko schodzi się z GV, w dodatku była asfaltowa. Asfalt skończył się zaraz za zakrętem i jechaliśmy po piachu, dziurach i kamieniach, w dodatku pod górę. :P
Dotarliśmy do szlaku, był MOR, obok krzaki, zastanawialiśmy się nawet czy tam nie przenocować. Jednak jakaś parka chyba miała randkę, bo popijali sobie drinki w kieliszkach. Nie chcieliśmy im przeszkadzać. Usłyszeliśmy jakiś hałas w pobliżu i za drzewami dojrzeliśmy mały domek, podjechaliśmy tam i postanowiliśmy zapytać o nocleg w ogródku. Właścicielka zapytała czy tu, czy w ich ogródku koło domu. Gdy dowiedzieli się, że chcemy rozbić namiot, zaproponowali nam nocleg w domku, który latem wynajmowali gościom. Na górze było już nakryte dla kolejnych na następny dzień, ale na dole mogliśmy przespać się jedną noc. Usłyszeliśmy zdanie: "Dobrze Wam z oczu patrzy, więc zrobimy Wam za darmo". Trafiliśmy do raju i otaczały nas anioły. :)
Byłam bardzo zadowolona z propozycji, kolejny dzień był chłodny, więc fajnie było przespać się pod dachem. Początkowo myśleliśmy, że nasi gospodarze wypoczywają na swojej działce i będą tam spali, ale przyjechali tylko przygotować miejsce na przyjazd gości i pojechali do domu. Rano mieliśmy zostawić klucze w umówionym miejscu.
Zostaliśmy oczarowani pięknem tego miejsca i jego klimatem. Zakochaliśmy się w nim i z pewnością kiedyś tam wrócimy jeśli będzie taka możliwość.
Gdybym wiedziała, że tak zakończy się ten dzień, w Węgorzewie wjechalibyśmy do sklepu i w koszyku wylądowało by jakieś wino na wieczór. Ah, jak pięknie... :)