Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciami
Dystans całkowity: | 8303.70 km (w terenie 300.00 km; 3.61%) |
Czas w ruchu: | 492:33 |
Średnia prędkość: | 16.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.00 km/h |
Liczba aktywności: | 191 |
Średnio na aktywność: | 43.47 km i 2h 38m |
Więcej statystyk |
Wyprawa Nysa Odra - dzień 5. Znienawidzone miasto
Niedziela, 19 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 100.00 | km teren: | 0.00 |
czas: | 06:24 | km/h: | 15.62 |
W Sękowicach spało nam się bardzo dobrze, nad ranem troszkę pokropiło, ale gdy wstaliśmy świeciło piękne słońce. Namiot szybko się wysuszył, a my zabraliśmy się za pakowanie rzeczy.
Gospodarze się z nami przywitali, jednocześnie się żegnając, bo mieli jechać zaraz do kościoła i mogło nas już nie być po ich powrocie. Proponowali śniadanie, ale podziękowaliśmy. Jednak pan Tadeusz stwierdził, że ma jeszcze chwilę i zrobi nam jajecznicę, nie mogliśmy odmówić. Pani Janina przyniosła jeszcze herbatkę i chleb, więc swoje bułki mogliśmy schować. Jajecznica była wspaniała, jajka były od kur, które biegały obok za płotkiem. Takie śniadanka to można jadać codziennie.
Prawie cały czas towarzyszył nam czworonożny przyjaciel, Kacperek. Wołano też na niego Piniu, chyba nawet częściej. Tylko tak złowrogo wyglądał, ale był bardzo przyjazny:
Gdy zjedliśmy, poszliśmy pozmywać, żeby choć w ten sposób się odwdzięczyć za wspaniałe przyjęcie. Ubraliśmy się, złożyliśmy namiot i gdy przygotowywaliśmy sakwy do założenia na rowery gospodarze wrócili. Przez to wyjazd przeciągnął się jeszcze trochę. Proponowano nam kawę i ciacha, a nawet, żebyśmy zostali na obiad, chętnie byśmy skorzystali, ale było już późno. Pogadaliśmy jeszcze przez chwilę, pożegnaliśmy się i około 11:00 odjechaliśmy.
Wróciliśmy na niemiecką stronę i na szlak, cały czas ciesząc się, że zdecydowaliśmy się spytać o ten nocleg. Na pewno na długo go nie zapomnimy. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do Gubina, sprawdziliśmy w internecie, gdzie i o której możemy iść na Mszę. Musieliśmy przejechać przez całe miasto, więc dotarliśmy na styk na 12:00. Później okazało się, że to już nie był Gubin, tylko Komorow.
Gdy wyszliśmy z kościoła zaczęło kropić, gdy ruszyliśmy zaczęło padać. Schowaliśmy się pod drzewem mając nadzieję, że to chwilowe. Niestety niebo całkowicie zaszło chmurami, spędziliśmy tam pewnie z 40 minut. Kiedy wreszcie przestało, pojechaliśmy dalej. Wymieniliśmy jeszcze pieniądze, bo mieliśmy już mało euro i przejechaliśmy na niemiecką stronę - do Guben.
Pojechaliśmy na poszukiwanie sklepu, bo mieliśmy kilka pustych butelek do oddania. Trochę pokrążyliśmy i znów zwiewając przed deszczem dojechaliśmy do Kauflandu. Uświadomiliśmy sobie to o czym wiedzieliśmy, ale jakoś tak nie pomyśleliśmy w tamtym momencie - w niedzielę w Niemczech sklepy są zamknięte. Przy wejściu przeczekaliśmy ogromną ulewę i burzę, tego deszczu drzewko już by nie zatrzymało. W końcu pojechaliśmy dalej, ale przy wyjeździe z miasta zgubiliśmy szlak. Okazało się, że był, ale później były jakieś prace drogowe, przejazdu nie było i trzeba było się cofać. Gdy wyjechaliśmy w końcu z tego miasta, jednogłośnie stwierdziliśmy, że go nie lubimy. Była już prawie 15, a my tak na prawdę dopiero zaczęliśmy jazdę tego dnia. :P
Zaczęła się długa i monotonna jazda, cały czas wzdłuż rzeki i cały czas wałem. Co prawda godne podziwu były kilometry asfaltowej ścieżki, a w zdecydowanej większości podwójne, na szczycie wału i u jego podnóża. Teren między rzeką, a wałem był cały czas trawiasty, czasem były jakieś ładne rozlewiska czy pastwiska, jednak było to marne urozmaicenie krajobrazu. Po trudnym rozpoczęciu jazdy tego dnia, dalsza droga nie była wcale łatwiejsza. Cały czas wiało dosyć mocno i mieliśmy na prawdę dosyć. Nie zauważyliśmy, że rzeka zrobiła się znacznie szersza, Michał spojrzał na nawigację i zorientował się, że jechaliśmy już wzdłuż Odry. Chwila zastanowienia i zdecydowaliśmy, że się cofamy. Z wiatrem jechało się cudownie i po chwili byliśmy w miejscu, gdzie Nysa Łużycka wpływa do Odry i zrobiliśmy przerwę:
Po przerwie trzeba było znów ruszyć pod wiatr, który wcale nam się nie podobał. Dodatkowo zaczął mnie boleć bark i kark, nie wiadomo od czego, tylko z jednej strony. Dojechaliśmy do miejscowości Eisenhüttenstadt, trochę szukaliśmy stacji, żeby kupić coś do picia, ale pojechaliśmy dalej.
Jechaliśmy dalej walcząc z wiatrem i w pewnej chwili napotkaliśmy na drodze przeszkodę - żywą :P
Kilkadziesiąt (może ponad setka) owiec maszerowało sobie szlakiem, wałem, pod wałem... Przejechać nie było jak :P Byliśmy trochę zdezorientowani i nie wiedzieliśmy co zrobić. Pomógł nam starszy pan, który powolutku jechał na rowerze, po prostu wjechał między owce. Pojechaliśmy za nim, coś do nas mówił, ale po niemiecku i się nie dogadaliśmy. Jechaliśmy między owcami, dzwoniłam dzwonkiem i odchodziły na bok, ale i tak trzeba było jechać ostrożnie, bo zdarzały się wchodzące prosto pod koła.
Przygoda z owcami poprawiła nam na jakiś czas średnie tego dnia humory. Śmialiśmy się jeszcze przez kilkanaście kilometrów. Niestety pogorszyło się, wiatr cały czas dawał się we znaki, bark bolał mnie mocno i co jakiś czas robiliśmy minutową przerwę na rozmasowanie. Na dodatek chmury nie wyglądały zachęcająco. Byliśmy zmęczeni, ale naszym celem był Frankfurt, w którym moglibyśmy zrobić zakupy. Szlak zakręcał, skręcał, cofał, ale w końcu dojechaliśmy do celu. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta złapał nas deszcz, ale jechaliśmy, bo nie było gdzie się zatrzymać. Po chwili przestało i nie zmokliśmy nawet za bardzo.
Postanowiliśmy przejechać na polską stronę, do Słubic. Tam mogliśmy zrobić zakupy i może znów znaleźć nocleg u kogoś. Ze sklepem był problem, kupiliśmy picie na stacji i pojechaliśmy na obrzeża, gdzie stały domy jednorodzinne, aby pytać o nocleg. Pierwsza próba nieudana, druga też, trzecia również. Krążyliśmy tak z coraz mniejszą nadzieją, szukając kogoś kto będzie przed domem. Jedna pani akurat wyjeżdżała, ale poradziła nam, żeby szukać na ul. Konstytucji, pojechaliśmy więc. Michał pojechał przodem i zaczepił państwa, którzy akurat wchodzili do domu. Pan był lekko pod wpływem, ale zgodził się od razu, w takiej sytuacji lepiej było uzyskać zgodę jego żony. Podeszła do nas i gdy usłyszała o co nam chodzi, również się zgodziła. Powodem stanu naszego gospodarza było to, że wrócili z wesela, a dokładniej z poprawin. :)
Dostaliśmy kawałek trawnika do dyspozycji i od razu zajęliśmy się rozkładaniem namiotu przy okazji rozmawiając z gospodarzami jak również sąsiadami, którzy wyszli na balkon. Sugerowali, że mamy za mało miejsca na namiot i powinniśmy się przenieść do nich. Ale cyrk, najpierw nie mogliśmy znaleźć noclegu, a potem byliśmy rozchwytywani.
Później dostaliśmy jeszcze kolację, trochę kurczaka, pomidorki z ogródka i nawet po kawałku ciasta. Mogliśmy jeszcze skorzystać z toalety i położyliśmy się spać.
< < < Dzień 4. Dzień 6. > > >
Gdy wyszliśmy z kościoła zaczęło kropić, gdy ruszyliśmy zaczęło padać. Schowaliśmy się pod drzewem mając nadzieję, że to chwilowe. Niestety niebo całkowicie zaszło chmurami, spędziliśmy tam pewnie z 40 minut. Kiedy wreszcie przestało, pojechaliśmy dalej. Wymieniliśmy jeszcze pieniądze, bo mieliśmy już mało euro i przejechaliśmy na niemiecką stronę - do Guben.
Pojechaliśmy na poszukiwanie sklepu, bo mieliśmy kilka pustych butelek do oddania. Trochę pokrążyliśmy i znów zwiewając przed deszczem dojechaliśmy do Kauflandu. Uświadomiliśmy sobie to o czym wiedzieliśmy, ale jakoś tak nie pomyśleliśmy w tamtym momencie - w niedzielę w Niemczech sklepy są zamknięte. Przy wejściu przeczekaliśmy ogromną ulewę i burzę, tego deszczu drzewko już by nie zatrzymało. W końcu pojechaliśmy dalej, ale przy wyjeździe z miasta zgubiliśmy szlak. Okazało się, że był, ale później były jakieś prace drogowe, przejazdu nie było i trzeba było się cofać. Gdy wyjechaliśmy w końcu z tego miasta, jednogłośnie stwierdziliśmy, że go nie lubimy. Była już prawie 15, a my tak na prawdę dopiero zaczęliśmy jazdę tego dnia. :P
Zaczęła się długa i monotonna jazda, cały czas wzdłuż rzeki i cały czas wałem. Co prawda godne podziwu były kilometry asfaltowej ścieżki, a w zdecydowanej większości podwójne, na szczycie wału i u jego podnóża. Teren między rzeką, a wałem był cały czas trawiasty, czasem były jakieś ładne rozlewiska czy pastwiska, jednak było to marne urozmaicenie krajobrazu. Po trudnym rozpoczęciu jazdy tego dnia, dalsza droga nie była wcale łatwiejsza. Cały czas wiało dosyć mocno i mieliśmy na prawdę dosyć. Nie zauważyliśmy, że rzeka zrobiła się znacznie szersza, Michał spojrzał na nawigację i zorientował się, że jechaliśmy już wzdłuż Odry. Chwila zastanowienia i zdecydowaliśmy, że się cofamy. Z wiatrem jechało się cudownie i po chwili byliśmy w miejscu, gdzie Nysa Łużycka wpływa do Odry i zrobiliśmy przerwę:
Po przerwie trzeba było znów ruszyć pod wiatr, który wcale nam się nie podobał. Dodatkowo zaczął mnie boleć bark i kark, nie wiadomo od czego, tylko z jednej strony. Dojechaliśmy do miejscowości Eisenhüttenstadt, trochę szukaliśmy stacji, żeby kupić coś do picia, ale pojechaliśmy dalej.
Jechaliśmy dalej walcząc z wiatrem i w pewnej chwili napotkaliśmy na drodze przeszkodę - żywą :P
Kilkadziesiąt (może ponad setka) owiec maszerowało sobie szlakiem, wałem, pod wałem... Przejechać nie było jak :P Byliśmy trochę zdezorientowani i nie wiedzieliśmy co zrobić. Pomógł nam starszy pan, który powolutku jechał na rowerze, po prostu wjechał między owce. Pojechaliśmy za nim, coś do nas mówił, ale po niemiecku i się nie dogadaliśmy. Jechaliśmy między owcami, dzwoniłam dzwonkiem i odchodziły na bok, ale i tak trzeba było jechać ostrożnie, bo zdarzały się wchodzące prosto pod koła.
Przygoda z owcami poprawiła nam na jakiś czas średnie tego dnia humory. Śmialiśmy się jeszcze przez kilkanaście kilometrów. Niestety pogorszyło się, wiatr cały czas dawał się we znaki, bark bolał mnie mocno i co jakiś czas robiliśmy minutową przerwę na rozmasowanie. Na dodatek chmury nie wyglądały zachęcająco. Byliśmy zmęczeni, ale naszym celem był Frankfurt, w którym moglibyśmy zrobić zakupy. Szlak zakręcał, skręcał, cofał, ale w końcu dojechaliśmy do celu. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta złapał nas deszcz, ale jechaliśmy, bo nie było gdzie się zatrzymać. Po chwili przestało i nie zmokliśmy nawet za bardzo.
Postanowiliśmy przejechać na polską stronę, do Słubic. Tam mogliśmy zrobić zakupy i może znów znaleźć nocleg u kogoś. Ze sklepem był problem, kupiliśmy picie na stacji i pojechaliśmy na obrzeża, gdzie stały domy jednorodzinne, aby pytać o nocleg. Pierwsza próba nieudana, druga też, trzecia również. Krążyliśmy tak z coraz mniejszą nadzieją, szukając kogoś kto będzie przed domem. Jedna pani akurat wyjeżdżała, ale poradziła nam, żeby szukać na ul. Konstytucji, pojechaliśmy więc. Michał pojechał przodem i zaczepił państwa, którzy akurat wchodzili do domu. Pan był lekko pod wpływem, ale zgodził się od razu, w takiej sytuacji lepiej było uzyskać zgodę jego żony. Podeszła do nas i gdy usłyszała o co nam chodzi, również się zgodziła. Powodem stanu naszego gospodarza było to, że wrócili z wesela, a dokładniej z poprawin. :)
Dostaliśmy kawałek trawnika do dyspozycji i od razu zajęliśmy się rozkładaniem namiotu przy okazji rozmawiając z gospodarzami jak również sąsiadami, którzy wyszli na balkon. Sugerowali, że mamy za mało miejsca na namiot i powinniśmy się przenieść do nich. Ale cyrk, najpierw nie mogliśmy znaleźć noclegu, a potem byliśmy rozchwytywani.
Później dostaliśmy jeszcze kolację, trochę kurczaka, pomidorki z ogródka i nawet po kawałku ciasta. Mogliśmy jeszcze skorzystać z toalety i położyliśmy się spać.
< < < Dzień 4. Dzień 6. > > >
Wyprawa Nysa Odra - dzień 4. Rozpływamy się
Sobota, 18 lipca 2015
Kategoria 4. 100-150km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 102.21 | km teren: | 0.00 |
czas: | 06:58 | km/h: | 14.67 |
Michał wyskoczył z namiotu przed 7:00, ja poleżałam chwilę dłużej, ale był tam taki skwar, że po chwili też wyszłam.
Słońce prażyło niemiłosiernie, więc pakowaliśmy się szybko w miarę możliwości, żeby czym prędzej ruszyć. I tak zjedzenie śniadania i zapakowanie wszystkiego zajęło nam 2 godziny.
O 9:00 wróciliśmy na szlak i jechaliśmy dalej. Na rowerze choć trochę zawiewało i było chłodniej niż stojąc w pełnym słońcu.
Rozglądaliśmy się za sklepem, bo nasze zapasy picia były ubogie, a przy takiej pogodzie pić się chciało bez przerwy. Trasa była bardzo ciekawa - pola, lasy, bardzo ładnie. Ale przejechaliśmy przez kilka wiosek i picia nie zdobyliśmy. Dodatkowo zaczęło pogrzmiewać więc rozglądaliśmy się za miejscem na przeczekanie ewentualnego deszczu.
Wypogodziło się, dojechaliśmy do wioski Podrosche i zapytaliśmy Czechów, czy wiedzą gdzie tu jest sklep. Powiedzieli, że po polskiej stronie, tylko daleko - około 10 kilometrów. Postanowiliśmy nadrobić 20 km w obie strony, a nie ryzykować jechanie kolejnych 50 km po stronie niemieckiej bez wody. Po kilkuset metrach dojechaliśmy do polskiej miejscowości Przewóz i tam znaleźliśmy kilka małych sklepików. Na wszystkich napisy Zigaretten, nic po polsku.
W sklepie siedział sobie starszy pan, oglądał TV i sprzedawał głównie napoje i jakieś słodycze. Z napojów były tylko gazowane oranżady, z niegazowanych woda. :P Kupiliśmy 3 butelki, wodę nalaliśmy do bidonów i ruszyliśmy.
Michał cierpiał bo wody pić nie lubi. Bidonu nie tknął, tylko co jakiś czas się zatrzymywaliśmy, żeby łyknąć trochę słodkiego, gazowanego. :)
Dojechaliśmy do miasteczka Bad Muskau, większe miasto dało nam nadzieję na zakupy. Był sklep z napojami, ale zamknięty na kilka godzin w środku dnia. Odpuściliśmy i wyjechaliśmy z tej nieprzyjaznej nam mieściny.
Wkrótce też opuściliśmy Saksonię i wkroczyliśmy do Brandenburgii. Natrafiliśmy na pierwszy automat z dętkami, o których się naczytaliśmy wcześniej, że jest ich pełno przy tym szlaku:
Ciężko się jechało w upale, siły nas opuszczały. Zrobiliśmy sobie przerwę nad rzeką, najedliśmy się i zabraliśmy się za roztopione snikersy kupione w super promocji poprzedniego dnia. Michał wpadł na genialny pomysł, zapakował je do siatki, przymocował do patyka i chłodził w wodzie. xD
Słaby z niego geniusz, bo efekt był taki:
Ja odcięłam końcówkę i sobie wszystko wycisnęłam. Ani trochę się nie pobrudziłam.
Jechaliśmy dalej fajnymi ścieżkami przez lasy, nakręciliśmy sobie kilka filmików. Trasa też trochę się zmieniła, wjechaliśmy na wał przy rzece i dojechaliśmy do Forst. Trochę szukaliśmy sklepu, potem zapytałam jakąś panią po niemiecku, z jej odpowiedzi zrozumiałam piąte przez dziesiąte, ale najwyraźniej zrozumiałam wszystko co najważniejsze bo bez problemu trafiliśmy do sklepu. Ja poszłam na zakupy i gdy wyszłam ze sklepu z klimatyzacją poczułam jakbym weszła na patelnię. Uff... Zaczęło padać, Michał poszedł jeszcze do sklepu i przeczekaliśmy deszcz. Zrobiło się trochę przyjemniej.
A wyjeżdżając z miasta wyglądaliśmy jak wielbłądy:
Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg, ale było ciężko. Jadąc wałem nie ma co szukać miejsca po stronie rzeki, bo wszędzie byłoby nas widać. Po drugiej stronie skończyły się lasy, więc też było ciężko. Raz miejsce było znośne, Michał je oglądał, ale gdy weszłam zobaczyłam kilka dużych mrowisk, pojechaliśmy dalej. Miejsca nie było i zaczęły nas gonić ciemne chmury.
Michał znalazł miejsce w lasku przy Griessen, ale mi się nie podobało, zbyt blisko miejscowości, ktoś mógłby nas zobaczyć. Było jeszcze wcześnie, trzeba by od razu wejść do namiotu i siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Przeczekaliśmy deszcz kawałek dalej pod dużym drzewem.
Kilkanaście kilometrów dalej była miejscowość Gross Gastrose, tam też próbowaliśmy coś znaleźć ale było ciężko. Postanowiliśmy jechać do Gubina i zapytać w Polsce o nocleg u kogoś na ogrodzie. Nigdy tego nie robiliśmy, ale warto było spróbować. :)
Byliśmy już zmęczeni, ale było dość wcześnie. Przejechaliśmy do naszego kraju w pierwszym możliwym miejscu i skręciliśmy do miejscowości Sękowice. Przed pierwszym domem, obok którego przejechaliśmy siedziała pewna pani. Michał zapytał czy użyczyłaby nam ogrodu na rozbicie namiotu. Zgodziła się i weszła do domu, wyszła z mężem i zaprosili nas na ogród. Rozkładaliśmy namiot, gdy przyszła Natalka z sąsiedztwa, wszystko musiała wiedzieć i zadawała sto pytań na minutę.
Gospodarze, a zwłaszcza pan Tadeusz też byli bardzo rozmowni. Mogliśmy skorzystać z prysznica, co było wspaniałe po kolejnym upalnym dniu. Poza tym umycie włosów po 4 dniach wyprawy jest świetne. :)
Ja umyłam się pierwsza, żeby przesuszyć włosy przed spaniem, a kiedy Michał poszedł pod prysznic wzięłam się za gotowanie. Proponowano nam posiłek, ale nie chcieliśmy nadużywać gościnności. Rowery schowaliśmy do pomieszczenia gospodarczego, a sakwy do domu. Poza tym dom pozostał otwarty na noc, gdybyśmy chcieli iść do toalety w nocy. Niebywała gościnność i zaufanie do nas, obcych ludzi. :)
<<< Dzień 3. Dzień 5. >>>
Wyprawa Nysa Odra - dzień 3. Dzik jest dziki
Piątek, 17 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 74.51 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:42 | km/h: | 15.85 |
Spało nam się dobrze, tylko Michał widział ślimaki łażące po sypialni. Gdy ja się obudziłam już ich nie było. :)
Nadszedł czas na poranne ogarnięcie, Michał zajął się rowerami, a ja śniadaniem.
Chcieliśmy zebrać się w miarę sprawnie, ale i tak zeszło nam około dwóch godzin. Ruszyliśmy wzdłuż pola, żeby wyjechać na drogę i wrócić na szlak. W pewnym momencie Michał stwierdził u siebie awarię, but mu się wypinał czy coś i musieliśmy po kilkuset metrach zrobić pierwszą przerwę. Stanęliśmy w cieniu pod drzewami, bo słońce już nieźle prażyło. Chwilę zajęło dokręcenie śrubki i wróciliśmy na szlak. Dobrze, że śrubka nie wypadła całkiem bo mielibyśmy większy kłopot.
Droga była bardzo przyjemna, jechaliśmy głównie asfaltem pomiędzy lasem, a rzeką. Zdarzały się też urokliwe miejscowości z pięknymi uliczkami. W Marienthal szlak został poprowadzony pomiędzy zabudowaniami klasztornymi, bardzo ładnie.
Był tam nawet pomnik Świętego Jana Pawła II:
Zatrzymaliśmy się tam tylko na chwilę, żeby zrobić zdjęcie po czym pojechaliśmy dalej. Po kolejnej godzinie jazdy usiedliśmy na dłużej, żeby coś zjeść i chwilę odpocząć:
Krajobraz zmienił się nieco, jechaliśmy częściej przez pola, co nie oznacza, że polnymi drogami. Nieustannie towarzyszyła nam asfaltowa ścieżka, przerywana tylko kilkudziesięcio- lub kilkuset- metrowymi odcinkami kostki, bruku czy polnej drogi.
Po południu dojechaliśmy do Gorlitz czyli niemieckiej strony Zgorzelca. Postanowiliśmy tam zrobić zakupy na wieczór. Już się przyzwyczailiśmy, że nie ma tam sklepików w małych miejscowościach i Biedronek, Lidlów itp. w większych wioskach. Podjechaliśmy do City Center w którym była Norma. Najpierw ja poszłam na zakupy, potem Michał poszedł dokupić jeszcze więcej słodyczy. :P
Nie mogliśmy jednak oddać tam butelek za kaucją, więc poszukaliśmy Kauflandu. Po drodze zaczęły na nas padać ogromne krople i pędziliśmy co sił w nogach. Udało nam się nie zmoknąć, ale z butelkami znów był problem. Pewna baba gdakała do nas po niemiecku choć wiedziała, że nic nie rozumiemy :P Niesamowita była - buzia jej się nie zamykała. Z kolei Polak, który na straganie obok sprzedawał owoce i warzywa powiedział Michałowi, co i jak ma zrobić z tymi butelkami. Później chwilę z nami pogadał i poczęstował brzoskwiniami. Oferował też pomidory, ale nie mieliśmy gdzie ich włożyć, żeby się nie podusiły. Bardzo miło z jego strony. Skorzystaliśmy jeszcze z darmowej toalety i wróciliśmy na szlak.
Chmury się rozeszły, wyszło słońce, zrobiło się parno i gorąco. Zrobiliśmy postój w cieniu. Michał poszedł kupić więcej picia, a ja uszykowałam bułki. Po "obiedzie" zjedliśmy jeszcze wafelki, wylizując je z papierków bo się rozjechały od gorączki. Miło i przyjemnie siedziało się w cieniu, ale na wyprawie trzeba jechać, a nie siedzieć, później już nie ma wielu takich szans :D
Zdarzały się krótkie postoje, tzw. sik-pauzy :P Jechaliśmy trochę polami, trochę lasami i nie spieszyliśmy się zbytnio. Zaczęły pojawiać się śmieszne znaki z dziwnymi grafikami. Po kilku kilometrach okazało się, że jest tam jakiś taki dziwny ośrodek, ścieżka zdrowia, kozy, dużo drewnianych elementów, chatek, przejść... Różne rzeczy.
Część dziwactw widać na zdjęciu poniżej, ale teren był bardzo rozległy:
Trochę dalej zobaczyliśmy taki znak:
Szykował się niezły zjazd, Michał chciał zdjęcie, włączył kamerę i ruszył. Zjazd okazał się być bardzo krótki, więc nie było o co robić tyle zamieszania, po paru sekundach jechaliśmy już taką ścieżką:
Słyszeliśmy w niedalekiej odległości różne głosy, tak jakby ktoś kąpał się w rzece. Zamarzyło nam się ładne zejście do rzeki i kąpiel, ale nie było żadnego zjazdu ze szlaku, więc pojechaliśmy dalej.
Dojechaliśmy do miasteczka Rothenburg i zrobiliśmy sobie wspólne fotki.
Za miastem pomyśleliśmy, że jeśli się uda zjedziemy do rzeki i się wykąpiemy. Odbiliśmy ze szlaku, zjechaliśmy z górki i wylądowaliśmy na polu, rzeka była dość daleko. Pomyślałam sobie, że są tu potencjalne miejsca na nocleg, więc trochę się rozejrzeliśmy i pojechaliśmy w stronę Nysy. Zejścia do wody nie było, więc cofnęliśmy się i sprawdzaliśmy gdzie możemy się rozbić, żeby nas nie było widać.
Znaleźliśmy miejsce przy polu, na skraju lasu. Michał zapakował turystyczny prysznic do worka i pojechał po wodę z rzeki:
Nie było go dość długo, w tym czasie zdążyłam rozbić namiot, co wcale nie było trudne w pojedynkę. Nadmuchałam materac i wzięłam się za rozkładanie kuchni.
Wrócił z wodą, umocowaliśmy prysznic na drzewie i poszedł się myć, później ja. Oszczędnie puszczając wodę można się zmoczyć, namydlić i później porządnie spłukać. Rewelacja! Po trzech dniach jazdy w upale się umyć - bajka :)
Czuliśmy się wspaniale :P
Pierwszy raz coś ugotowaliśmy na wyprawie, makaron z sosem pomidorowym - pychota. Pierwszego dnia mieliśmy jedzenie z domu, a drugiego było zbyt późno na gotowanie. Zjedliśmy makaron, trochę za dużo ugotowałam, ale daliśmy radę.
Czyści i pachnący położyliśmy się spać. Gdy już prawie zasypialiśmy, usłyszeliśmy kroki - tup, tup, tup, tuż obok namiotu, później głośne chrumknięcie i dziwne sapanie. Odwiedził nas dzik, baliśmy się poruszyć, ale po chwili już go nie było. Nieźle nas nastraszył :D
Niebawem zasnęliśmy po tym dniu (i wieczorze!) pełnym wrażeń.
<<< Dzień 2. Dzień 4. >>>
Wyprawa Nysa Odra - dzień 2. Z gór w dół
Czwartek, 16 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 64.22 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:57 | km/h: | 12.97 |
Nocka minęła nam pod znakiem nieustannego zjeżdżania w dół, co przewidzieliśmy już wieczorem. Jednak ogólnie można stwierdzić, że się wyspaliśmy. Niemiłą niespodzianką po obudzeniu był natomiast deszcz. Zaczęło kropić i rozpadało się dość mocno. Nie było rady, trzeba było przeczekać.
Trochę jeszcze poleżeliśmy i zaczęliśmy się pakować, zjedliśmy śniadanko, złożyliśmy namiot i ruszyliśmy.
Tak wyglądało miejsce naszego noclegu, z lewej strony za pasem zieleni główna droga, za nami droga dojazdowa do miejscowości.
Widoki były bardzo ładne, ale podjazdy bardzo ciężkie. Na szczęście nie za długie i zaraz były zjazdy. Na jednym z nich, asfaltowym i mokrym po porannym deszczu, żałowałam że nie mam błotników. :P
Rozglądaliśmy się za sklepem w miejscowościach, przez które przejeżdżaliśmy, ale ciężko było. W końcu dojechaliśmy do czeskiego odpowiednika Odido - Moj Obchod, który był zamknięty. Otwierali go rano i popołudniu. :P
Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy sklep i zrobiliśmy zakupy, przy okazji dłuższą przerwę na jedzenie. Okazało się, że wszystkie napoje były gazowane :P Dokupiliśmy jeszcze coś niegazowanego i mrożoną kawę w kartonie, była pyszna, cudownie orzeźwiająca.
Jechaliśmy trasami asfaltowymi, mało ruchliwymi drogami, ale często też w terenie. W pewnym momencie naszym oczom ukazała się nasza przewodniczka - Nysa Łużycka :) Już znacznie szersza i głębsza, choć nadal spokojna:
Już od dnia poprzedniego zdumiewały nas oznaczenia szlaku, a właściwie szlaków. Czasem były napisy ODRA-NISA, a nawet logo szlaku, czyli zielony trójkąt, lecz po czeskiej części szlak pokrywał się z różnymi innymi szlakami. Raz był to szlak 14, innym razem 14A, 21 czy 20. Zdarzały się absurdalne sytuacje gdy na odcinku kilkuset metrów było oznaczenie 14, zaraz 21 i znów 14. :) Udało nam się jednak jechać zgodnie z zaplanowaną trasą, po części dzięki nawigacji :)
Mieliśmy do wydania jeszcze kilka koron, dlatego szukaliśmy sklepu jeszcze przed granicą. Znaleźliśmy jeden, obok rozsiedliśmy się pod wielką, starą lipą i Michał poszedł na zakupy. Nie zrobił ich, bo sklep był zamknięty, w sumie już nas to nie zdziwiło za bardzo. :P Zostaliśmy w tym miejscu, wyjęliśmy zapasy jedzenia i zjedliśmy "obiad" czyli bułki, orzeszki i batoniki.
Ruszyliśmy dalej, było już późne popołudnie, a chcieliśmy tę noc spędzić już u zachodnich sąsiadów. Dojechaliśmy do granicy i zaczęły się nowe oznaczenia, bardzo czytelne, nawet podano kilometry do poszczególnych, ważniejszych miast i miejscowości.
Niebawem dotarliśmy do Trójstyku granic Polski, Czech i Niemiec. Tam chcieliśmy początkowo rozpocząć naszą przygodę, jednak brak połączeń kolejowych sprawił, że zaczęliśmy od źródła Nysy i w sumie bardzo dobrze :) Jest to miejsce charakterystyczne, więc zrobiliśmy tam postój, kilka zdjęć i korzystając z tego, że złapaliśmy polski zasięg, zadzwoniliśmy do domów.
Jechaliśmy piękną, asfaltową ścieżką wzdłuż rzeki, po drugiej stronie nie było nic oprócz chaszczy, ale widok biało-czerwonych słupków i tak był najpiękniejszy.
Dotarliśmy do Zittau, po polsku do Żytawy. Krążyliśmy po mieście długo szukając sklepu, małych nie było, dużych też nie. Znaleźliśmy Lidla, który był bardziej przy wjeździe, więc trochę nadrobiliśmy. Po zakupach zaczęliśmy szukać noclegu. Jeszcze w mieście przy parku, mieliśmy dobre miejsca, ale było tam pełno ślimaków bez skorupki, fuj... :P Zrezygnowaliśmy i wyjechaliśmy z miasta, zjechaliśmy w stronę rzeki, ale tam ślimaków było jeszcze więcej. Wróciliśmy do głównej drogi i jadąc dalej rozglądaliśmy się za miejscem. Nic z tego, a na dodatek złapałam z przodu gumę. Zdjęliśmy koło, dętkę, ale dziury ani śladu. Założyliśmy wszystko z powrotem, napompowaliśmy dętkę i jechaliśmy dalej, rozglądając się za noclegiem.
Udało nam się znaleźć miejsce niedaleko miejscowości Radgendorf, na polance przy polu. Ślimaki były, ale nie tak dużo. I tak musiałam kilkanaście wywalić z przedsionka i sprzed wejścia kijkiem od kamery. :P
Gdy zaczęliśmy się rozkładać, było prawie ciemno, a gdy skończyliśmy to już całkiem. Zjedliśmy kolację i weszliśmy do namiotu. Czekało nas jeszcze klejenie dętki, okazało się, że jest mini dziurka z boku, cały czas się zastanawiamy jak to możliwe.
Poszliśmy spać modląc się, żeby ślimaki nie zjadły nam namiotu :D
<<< Dzień 1. Dzień 3. >>>
Wyprawa Nysa Odra - dzień 1. Zaczynamy
Środa, 15 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami, Szlak Odra-Nysa 2015
km: | 53.49 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:23 | km/h: | 12.20 |
Nadszedł ten dzień, w którym plany stają się rzeczywistością. :)
Pobudka była bardzo wcześnie, bo przed 4:00. Mieliśmy godzinę na ogarnięcie się, zrobienie kanapek, zapakowanie rowerów i wyjście z domu. Chwilę przed 5 wyjechaliśmy w kierunku dworca:
Poznań powoli budził się do życia, przejazd poszedł nam sprawnie. Na dworcu zjechaliśmy windą z rowerami, ale trzeba było się dostać na odpowiedni peron, nie uśmiechało nam się znosić i wnosić tych rowerów, ani dostać mandatu za przechodzenie górą. Zapytaliśmy więc panów z SOK czy możemy przejść, problemu nie było, sami nas przeprowadzili. :)
Z wejściem do pociągu również nie było problemu, dużo miejsca:
Nie wieszaliśmy rowerów, i dobrze, bo przez całą drogę przybyły tylko 2 rowery więc nasze mogły bez problemu tak stać :)
Po 6,5 godziny jazdy pociągiem wysiedliśmy na stacji Szklarska Poręba Górna.
Na początku czekał nas fajny zjazd, ale potem podjazd prawie do granicy. Żartowałam, że przez te kilka kilometrów będzie trzeba zrobić co najmniej 4 przerwy, ale wystarczyła jedna.
Zjedliśmy po kanapce, coś słodkiego i po 15 minutach pojechaliśmy dalej. I znów pod górę, uff... ciężko, zaczęłam myśleć w co ja się wpakowałam. Za tym podjazdem będzie zjazd, potem następny podjazd, kolana bolały, a sakwy ciągnęły rower w dół. Jakoś tak powoli dojechaliśmy do granicy polsko-czeskiej. Oczywiście fotka:
Przyznam, że jazda była dla mnie momentami bardzo ciężka, ale dawała też wiele radości. Jechaliśmy powoli, pod górkę kilka kilometrów na godzinę. Zaczęło mi brakować lżejszych przełożeń, bo 1-1 i tak było za ciężkie. :D Kilka razy robiliśmy krótkie przerwy, niezbyt długie, żeby się nie zastać.
Gdy zbliżaliśmy się do Nowej Wsi, zaczęliśmy rozglądać się za oznaczeniami gdzie może znajdować się początek szlaku. Zrobiliśmy dłuższą przerwę i w międzyczasie zapytaliśmy miejscowych rowerzystów o Pramen Nisy czyli źródło Nysy Łużyckiej.
Dojechaliśmy do Nowej Wsi, naszym oczom ukazała się tablica informująca o szlaku w językach: czeskim, niemieckim i polskim. Fajnie, ale tłumaczenie na poziomie translatora google.
Dojechaliśmy do źródła, rzeka wypływa z dwóch stron w dole obok dużego głazu, jest tam też kilka tablic informacyjnych i pamiątkowych.
Jest też tablica informująca o wielkim otwarciu pierwszego mostu na rzece, które miało miejsce jakiś czas temu przy udziale mieszkańców wsi, oto on:
Wyjechaliśmy z Nowej Wsi, oznaczenia szlaku były słabe, a wręcz nie było ich w ogóle. Gdyby nie to, że znaliśmy kierunek i Michał miał wgrany ślad w nawigację, pewnie trochę czasu byśmy stracili na studiowaniu map i szukaniu drogi.
Szukaliśmy sklepu, w Nowej wsi był zamknięty, więc pojechaliśmy do Jabłońca. Tam chyba zjechaliśmy ze szlaku kierując się strzałkami do Kauflandu. Zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy dalej, by za miastem poszukać noclegu.
Kilka razy zjeżdżaliśmy z drogi, ale miejsca były niedobre - to jakieś podmokłe, tamto zbyt widoczne, albo prawie dobre, bo zbyt strome. Po kilku kilometrach znaleźliśmy miejsce na polance tuż obok drogi, zasłonięte przez pas drzewek i krzaków. Bardzo fajne, ale delikatnie z górki, no cóż... w górach trudno o idealnie poziome miejsce.
Rozbiliśmy namiot, każdy miał swoje 3 minuty w namiocie na "prysznic" chusteczkami nawilżanymi. Później zjedliśmy resztę bułek i do tego cieplutkie zupki. Posprzątaliśmy wokół namiotu i położyliśmy się spać. Już wiedzieliśmy, że całą noc będziemy zjeżdżać w dół :P
Dzień 2. > > >
Do Michała przed wyprawą
Wtorek, 14 lipca 2015
Kategoria 1. 1-30km, transport, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 21.97 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:07 | km/h: | 19.67 |
Przed wyprawą spałam u Michała, bo od niego jest bliżej na dworzec PKP. Zapakowałam więc wszystkie tobołki na rower, pożegnałam się z mamą, zrobiła mi zdjęcie na pamiątkę i pojechałam.
U Michała przepakowaliśmy sakwy i worki. Po sprawdzeniu czy wszystko co potrzebne jest załatwione i spakowane, poszliśmy spać. :)
Rowerowe zakupy
Piątek, 3 lipca 2015
Kategoria 2. 30-50km, WPN, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 31.68 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:36 | km/h: | 19.80 |
Michał już od wiosny wybierał się do Puszczykowa po ciuchy rowerowe. Ciągle coś wypadało, nie było czasu, ale w końcu się udało. Umówiliśmy się w Łęczycy. Michał jechał prosto z pracy, ja z domu, ale tam też zawsze dużo roboty. Wyjechałam trochę później, więc musiał chwilę na mnie poczekać. Stamtąd już razem pojechaliśmy do Puszczykowa, spiesząc się, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepu.
Kupiliśmy co trzeba, zostawiliśmy także spodenki do przeszycia. ;) Pojechaliśmy jeszcze do Biedronki na lody frugo, coś do jedzenia i picia. Spędziliśmy tam prawie godzinę. Powrót również przez Łęczycę, gdzie się rozstaliśmy. Ja w Wirach odbiłam na polną drogę prowadzącą prosto do Szreniawy:
Ze Szreniawy już prosto do domu. :)
Na szybko do WPNu
Czwartek, 2 lipca 2015
Kategoria 2. 30-50km, WPN, z Lotką, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 34.72 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:56 | km/h: | 17.96 |
Udało nam się z Lotką umówić na rower. Michał też się dołączył. Przyjechał do mnie, zjadł obiad, ogarnęliśmy się i po 18 wyjechaliśmy do Szreniawy. Lotka akurat schodziła na dół, wzięła rower i ruszyliśmy w stronę jeziora Jarosławieckiego. Pojechaliśmy w lewo wzdłuż jeziora, przy takiej pogodzie dużo ludzi się kąpało. Chętnie wskoczyłoby się do jeziorka. :) Dalej w kierunku Trzebawia i Górki, dojechaliśmy do czerwonego szlaku wzdłuż jeziora Góreckiego. Jak ja dawno tam nie byłam. :) Przerwę zrobiliśmy w standardowym miejscu.
Lotka czyściła sobie nóżki:
Michał opowiadał jej jak Mateusz na wyprawie naprawiał rozwalony bagażnik:
A ja zrobiłam zdjęcie, jak zawsze gdy tam jestem:
Ruszyliśmy dalej, przy dyrekcji WPN wisiał jakiś baner o proteście, ale nie przyglądaliśmy się, tylko Grajzerówką pomknęliśmy do Szreniawy, odprowadzić Lotkę do domu. Następnie ja odprowadziłam Michała do Komornik. Przy Lidlu zjedliśmy lody, pożegnaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę do domu.
Od Michała
Niedziela, 28 czerwca 2015
Kategoria 1. 1-30km, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 22.63 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:20 | km/h: | 16.97 |
Niedaleko
Środa, 17 czerwca 2015
Kategoria 1. 1-30km, na luzie, WPN, z Miłoszem, ze zdjęciami
km: | 13.35 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:01 | km/h: | 13.14 |
Miłosz przyszedł do nas pobawić się z małymi kotkami. Zaproponowałam mu krótką przejażdżkę nad jezioro i się zgodził. Musiałam się przebrać, więc poszedł do domu też się uszykować, a ja miałam po niego podjechać.
Pojechałam, wyszedł Miłosz i powiedział, że jak wrócił to Sylwia zapytała czy chce jechać na rower. :D Tak więc pojechaliśmy we troje.
Spokojnym tempem na Wypalanki i do j. Chomęcickiego, gdzie zatrzymaliśmy się od strony lasu. Miłosz nalegał, żaeby pojechać jeszcze nad j. Jarosławieckie, Sylwia bardzo nie chciała. Ja też nie bardzo bo w domu czekał obiad, a byłam już głodna. :D Wymyśliłam, że możemy wydłużyć troszkę trasę i zamiast jechać prosto do Rosnówka, pojedziemy koło grobów.
Droga była taka sobie, ale jechało się przyjemnie.
Przy jeziorze nie zrobiłam zdjęć, za to zrobiłam je tutaj:
Przez las pojechaliśmy do Rosnówka, trochę pomyliłam drogę, ale i tak wyjechaliśmy mniej więcej tam gdzie wyjechać mieliśmy.
Później to już przez kładkę i polną drogą do Chomęcic.
Dzięki Wam za krótki wspólny wypad! Kiedy to Jarosławieckie? :)