thewheel

rowerOWOblog rowerowy

animalek z miasta Chomęcice k/Poznania
km:12285.43
km teren:439.70
czas:29d 01h 24m
pr. średnia:17.19 km/h
podjazdy:0 m

Moje rowery

Znajomi

Szukaj

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy animalek.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

3. 50-100km

Dystans całkowity:4499.56 km (w terenie 168.50 km; 3.74%)
Czas w ruchu:267:04
Średnia prędkość:16.11 km/h
Maksymalna prędkość:56.00 km/h
Liczba aktywności:63
Średnio na aktywność:71.42 km i 4h 27m
Więcej statystyk

Do Michała

Niedziela, 2 sierpnia 2015
km:50.57km teren:0.00
czas:02:34km/h:19.70
Kategoria transport, 3. 50-100km

Wyprawa Nysa Odra - dzień 8. Boss

Środa, 22 lipca 2015
km:90.57km teren:0.00
czas:05:55km/h:15.31
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami

Po przykrych, deszczowych przeżyciach dnia poprzedniego, poranek przywitał nas pięknym słońcem. Namiot mieliśmy ustawiony w cieniu, więc nie zrobiło się w nim od razu gorąco i duszno. Takie poranki lubię najbardziej! :)
Widok "za oknem" też był bardzo urokliwy:

Taki widok mieliśmy rano

Obudziliśmy się sporo przed 7:00, więc leniwie zabraliśmy się za poranne czynności. Wystawiliśmy sakwy na słońce i położyliśmy na nich ubrania, żeby doschły. Później zabrałam się za przygotowywanie śniadania i jedzenia na drogę:

Śniadanko

Poranne przygotowania

Michał jak zwykle zajął się rowerami, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy wszystko, nawet ciuchy zdążyły wyschnąć i mogliśmy je założyć. Pozostało złożenie namiotu, zapakowanie sakw na rowery i ruszenie w drogę. Tak wyglądało miejsce, w którym spaliśmy, zupełnie niewidoczne z drogi:

Gdzieś tam za tymi drzewkami spaliśmy

Wróciliśmy do Niemiec i do Schwedt. Miasto wydało nam się bardziej przyjazne niż dnia poprzedniego. Byliśmy wypoczęci, najedzeni i w suchych ubraniach. :)

Niemieckie miasto Schwedt

Podjechaliśmy też do tego samego sklepu na zakupy. Bardzo dużo ludzi na zakupy udało się właśnie rowerem :) Michał zauważył, że w wielu przypadkach rower jest starym gratem, ale wartość opon jest większa niż reszty sprzętu. Też się zastanawiamy nad kupnem takowych.

Większość ludzi na rowerze! :)

Po zakupach ruszyliśmy na szlak, znów jechaliśmy wzdłuż rzeki, tym razem dużo mniejszej. Pogoda była dobra, w końcu nie było strasznie męczących upałów, a i żaden deszcz też się nie zapowiadał.

I znów na szlaku :)

Oznaczenia szlaku

Szlak na niecały kilometr odbił w las, by później znów prowadzić wzłuż rzeki - Odry Zachodniej. Dotarliśmy do miejscowości Gartz i na ławeczkach zrobiliśmy przerwę na jedzonko.

Przerwa na posiłek i regenerację

Przy stoliku obok rozpoznaliśmy czworo naszych rodaków, po sakwach jednego z nich. Podeszliśmy, przywitaliśmy się i zaprosili nas do stolika. Przerwa się znacznie przeciągnęła, rozmawialiśmy o wyprawach, o tym dokąd jedziemy itd. Ciekawostką było to, że śpimy w namiocie. Opowiedzieliśmy też kilka historii, między innymi o dziku. Jeden pan jest myśliwym i powiedział, że nie ma się czego bać. Chyba, że rannego, postrzelonego zwierzęcia, ale to nie był czas na polowanie, za ciepło. :)

Ruszamy dalej (Gartz)

Kiedy w końcu ruszyliśmy znów jechaliśmy wzdłuż rzeki, jednak po kilku kilometrach szlak odbił w lewo i pożegnaliśmy się z rzeką na dobre.

Podjazd :) Ale nie jedziemy sami :)

Spotykaliśmy po drodze wielu rowerzystów, dogonili nas też poznani tego dnia rodacy. Powodem naszego nieplanowanego postoju była przebita dętka, oczywiście moja, ale tym razem z tyłu.

No niestety... Laczek po raz drugi :D

Szybko zrzuciliśmy sakwy, zdjęliśmy koło i zabraliśmy się do pracy. Tak w sumie bardziej Michał zabrał się do pracy, ale ja wspierałam go duchowo. :)

Michał od razu wziął się do roboty :)

Byliśmy bardzo blisko granicy z Polską, tuż obok ścieżki widać było biało-czerwone słupki w polu. Po uporaniu się z problemem, założyliśmy bagaż na rower i ruszyliśmy dalej.

W końcu trasa badziej urozmaicona :)

Cieszyliśmy się, że w końcu trasa stała się bardziej urozmaicona, a nie tak jak w poprzednich dniach - tylko wał i rzeka, wał i rzeka... Aż do znudzenia. :)

Człowiek mały w porównaniu z tymi olbrzymami

Wyjechaliśmy na pola pełne wiatraków i jak przystało na takie miejsce, wiało dosyć mocno i ciężko się jechało. Po wielu mniejszych i większych podjazdach i zjazdach, oraz zmaganiu się z wiatrem, postanowiliśmy zrobić przerwę obiadową. Na obiad były bułki, a na deser chipsy.

Przerwa na

Siedząc i odpoczywając, zobaczyliśmy nadjeżdżającą dwójkę na rowerach, mniej więcej naszych rówieśników. Poznaliśmy, że ta para to Polacy - znów po sakwach. :D
Nie chciało nam się, ale ruszyliśmy dalej. W pobliskiej miejscowości Penkun spodobało mi się, że szlak poprowadzony był między zabytkowymi budynkami.

Szlak w miejscowości Penkun

Kilka kilometrów dalej przejechaliśmy przez miejscowość Krackow i żartowaliśmy sobie, że to prawie jak Kraków.

Krackow - prawie jak Kraków, czyli prawie jak u siebie :P

Kilka razy spotykaliśmy wspomnianą wyżej parę. Dziwnie jechali, dziewczyna pedałowała strasznie ciężko, chłopak jej uciekał, nie czekał za nią. Niby jechali razem, ale jednak osobno. Cieszę się, że my nie mieliśmy takich problemów. :)

Powoli do przodu

Wyprzedzaliśmy ich, a gdy robiliśmy krótką przerwę, to oni znów wyprzedzali nas i jakoś tak zaczęliśmy rozmawiać. Oni sypiali na polach namiotowych i pomyśleliśmy, że może tego dnia też spróbujemy, bo tak jeszcze nie nocowaliśmy podczas tej wyprawy. Ale gdy dojechaliśmy do Locknitz, gdzie znajdowało się pole namiotowe, to jakoś tak nam się odechciało. Stwierdziliśmy zgodnie, że wolimy zaoszczędzić i popedałować jeszcze kilka kilometrów tego dnia.

Locknitz, tu chcieliśmy spać :P

Podjechaliśmy do supermarketu na zakupy, spotkaliśmy znów dwójkę rodaków poznanych rano i popilnowaliśmy im rowerów, kiedy Ci robili zakupy. Opowiedzieli, że szukali noclegu na dziko, ale druga część ich teamu nie podzielała tego pomysłu, więc zatrzymali się na polu namiotowym.

My pojechaliśmy dalej, rozglądając się za dobrym miejscem na rozbicie namiotu. Niestety na polu nie ma gdzie się rozbić, więc zapytaliśmy panią, która przed domem czytała gazetę, czy użyczy nam ogródka. Odmówiła, ale skierowała nas do sąsiada, tłumacząc, że jest to boss wsi :D Pewnie to jakiś sołtys, albo ktoś taki, ale wyrażenie "boss wsi" nas niezmiernie rozśmieszyło. Jak się okazało sąsiad był bardzo miły i od razu zaangażował się w sprawę. Nie pozwolił nam rozbić namiotu w ogrodzie, ale dzwonił do polsko-niemieckiego ośrodka młodzieżowego, żeby załatwić nam miejsce. Wtrącał nawet słowa po polsku, a gdy po raz kolejny nie mógł się dodzwonić, to nawet przeklinał w naszym języku. :P
Wyruszyliśmy z obietnicą, że na miejscu będą na nas czekać, zapłacimy po 6 euro i możemy sobie zamówić śniadanie.
Po kilku kilometrach dotarliśmy na miejsce i gdy w końcu znaleźliśmy panią, która mogła nas zameldować, okazało się, że 6 euro zapłacimy za namiot, a nie za osobę, więc bardzo się ucieszyliśmy.
Rozbiliśmy szybko namiot, ugotowaliśmy makaron i po kolacji poszliśmy się umyć pod prysznic.
Zaczęło kropić, więc szybko zapakowaliśmy bagaże do namiotu i położyliśmy się spać. Lekki deszczyk przeszedł w ulewę i ktoś przyszedł nam na ratunek, mówiąc, że możemy się przenieść do pomieszczenia obok, gdzie stoją stoły do tenisa. Podziękowałam, dziękując za pomoc i obiecując, że skorzystamy jeśli namiot zacznie przeciekać. Nie obawiałam się o to i tak też się nie stało. :)

Tak zakończył się dzień ósmy naszej wyprawy.

< < < Dzień 7.      Dzień 9. > > >

Wyprawa Nysa Odra - dzień 7. Nasz wróg deszcz

Wtorek, 21 lipca 2015
km:64.35km teren:0.00
czas:03:57km/h:16.29
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami

W nocy trochę padało i martwiliśmy się jak zaczniemy kolejny dzień. Około 8:30 wyszliśmy z namiotu bo przestało padać. Co prawda niebo było zachmurzone, ale wiaterek dawał nadzieję na wysuszenie namiotu.

Nasze piękne rowerki o poranku

Wkrótce za chmurami pokazało się słońce. Zaczęliśmy pakować rzeczy i chętnie napisałabym, że zabrałam się za przygotowanie śniadania. Niestety tego dnia nie mieliśmy nic do jedzenia, oprócz starej bułki, którą zjedliśmy na pół, popijając rosołkiem. :D Musieliśmy wyruszyć, żeby znaleźć sklep, zrobić zakupy i zjeść coś porządnego. Wyjazd opóźnił się z powodu mokrego namiotu, ale woleliśmy poczekać, aż całkiem doschnie, niż zwijać choć trochę wilgotny.

Wyjeżdżamy z miejsca noclegu

Gdy już złożyliśmy namiot, przytwierdziliśmy wszystko do rowerów i zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Poszliśmy jeszcze raz podziękować, pożegnać się i ruszyliśmy w stronę szlaku. Z mapy wynikało, że nie musimy cofać się do miejsca, w którym z niego zjechaliśmy, tylko jechać prosto i znów się na nim znajdziemy.

Tablica przy szlaku

I znów to samo, niby nie ma co narzekać, piękny asfalt ciągnący się kilometrami - ale ile można jechać po wale... :P

Wracamy na szlak

Ze śniadaniem też było krucho, sklepów nie było, a na stołowanie się w niemieckich knajpach nie było nas stać. Zrobiliśmy krótką przerwę na posilenie się orzeszkami oraz batonikami zbożowymi i jechaliśmy dalej.

Przerwa śniadaniowa

Jechaliśmy i jechaliśmy, a nasze żołądki coraz bardziej domagały się śniadania. Sklepu niestety nie było żadnego. Zaczęłam myśleć poważnie nad ugotowaniem makaronu i zjedzeniem go z serem pleśniowym. :P

Ładna pogoda

Chcieliśmy już to zrobić, ale chmury na horyzoncie sprawiły, że jechaliśmy dalej szukając wiaty, pod którą moglibyśmy się schować. Moglibyśmy zrobić przerwę, zabrać się za gotowanie i przeczekać ewentualny deszcz, który w tym czasie mógł się zjawić.

Pogoda coraz gorsza

Niestety jak na złość kilometr uciekał za kilometrem, a wiaty żadnej nie było. A wcześniej były co kilka kilometrów. Jak pech to pech. Jechaliśmy w stronę chmur, które w błyskawicznym tempie zbliżały się do nas. W krótce niebo z każdej strony było szaro-granatowe. Zaczęło kropić, a my nadal mieliśmy nadzieję, że znajdziemy schronienie. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie zjechaliśmy ze szlaku, bo nie było oznaczeń, ale jechaliśmy cały czas wałem wzdłuż rzeki. Jak się później okazało, rzeczywiście nie jechaliśmy szlakiem. Padało coraz mocniej i mocniej, a my jechaliśmy bo nie było sensu się zatrzymywać i stać na deszczu. Woleliśmy się ruszać, żeby chociaż było ciepło.

Fatalna pogoda

Po kilku kilometrach wróciliśmy na szlak, ale lało tak, że ręce mnie bolały od uderzających w nie kropel deszczu. :P Deszcz stawał się coraz słabszy i gdy już tylko kropiło, zaczęliśmy odczuwać chłód. Na nawigacji widać było miasto w pobliżu, więc nie zastanawialiśmy się długo, postanowiliśmy jechać jeszcze kilka kilometrów, żeby przebrać się w jakiejś ciepłej i suchej toalecie. Dotarliśmy do Schwedt i odnaleźliśmy Kaufland, w którym była toaleta.

Suszenie po deszczu

Najpierw ja poszłam się przebrać, później Michał. Czekając na niego wygrzewałam się na słońcu, które już zdążyło wyjść zza chmur. Zrobiliśmy zakupy i chcieliśmy zjeść kebab, ale mimo że prawie nic nie jedliśmy tego dnia, żadne z nas nie miało tyle miejsca w żołądku. Postawiliśmy na Rostbratwurst z rusztu w bułce. Do zjedzenia, ale nie powalało smakiem. Najważniejsze jednak, że ciepłe.



Mając sakwy pełne mokrych rzeczy i przemoczone buty przywiązane do ekwipunku zgodnie stwierdziliśmy, że pojedziemy na polską stronę poszukać noclegu u naszych rodaków, tak aby wysuszyć choć część rzeczy.

Wjeżdżamy do Polski

Krajnik Dolny okazał się być dość specyficznym miejscem. Więcej niż domów mieszkalnych było sklepów i innych przedsiębiorstw. Głownie napisy "Zigaretten", ale było 4 albo nawet 5 salonów fryzjerskich i dużo sklepów ogrodniczych. Do tego nieliczne domy położone były na stromej górce, więc o rozbiciu namiotu na ogródku nie było mowy. Przejechaliśmy całą miejscowość, podjechaliśmy pod górkę i mijając duży parking dla tirów pojechaliśmy w stronę lasu. Znaleźliśmy miejsce idealne! :) Mogliśmy dobrze się ukryć wśród sosenek i nawet rozwiesić rzeczy na słońcu. Musieliśmy tylko uważać, żeby nie wchodzić w pewien obszar widoczny ze wspomnianego już parkingu.

Suszarka polowa

Do nocy było jeszcze dużo czasu, więc ze spokojem zajęliśmy się rozbiciem namiotu i spięciem rowerów.

Spinanie rowerów

Nasz namiot

Później zrobiliśmy sobie herbatę, łyknęliśmy witaminy i weszliśmy do namiotu, rozkładając gdzie się da jeszcze trochę wilgotne rzeczy.

Wewnątrz namiotu

Tak zakończył się dzień siódmy naszej przygody. Dziękowaliśmy Bogu za to miejsce na nocleg, gdzie mogliśmy wysuszyć ciuchy i dobrze odpocząć po ciężkim dniu.

<<< Dzień 6.    Dzień 8. >>>

Wyprawa Nysa Odra - dzień 6. Wiatr w oczy

Poniedziałek, 20 lipca 2015
km:74.29km teren:0.00
czas:04:54km/h:15.16
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami

W nocy wiało dosyć mocno, ale chyba nie padało. Gdy się obudziliśmy było troszkę chłodno, ale słonecznie. Zaczęliśmy ogarniać nasz namiotowy bajzel i planować gdzie zrobimy zakupy oraz zjemy śniadanie, gdy z domu wyszła gospodyni i zaprosiła nas do środka na śniadanie. Zostawiliśmy pakowanie na później i poszliśmy do środka. Na śniadanie były frakfurterki na ciepło, chlebek z masłem i herbata, wszystko bardzo dobre, mimo że pani Teresa tłumaczyła się, że zbyt skromnie, bo nie była przygotowana.
Zrozumieliśmy, że ciężko poprosić kogoś tylko o trochę miejsca w ogrodzie na rozbicie namiotu. Ludzie okazują się zbyt zamknięci, żeby się zgodzić, albo tak otwarci, że oferują o wiele, wiele więcej. :)
Wróciliśmy na dwór, żeby spakować rzeczy i uszykować się do wyjazdu. Ostatnie chwile wyglądały tak:

Ostatnie przygotowania do wyjazdu

Po zapakowaniu sakw, wyprowadziliśmy rowery przed dom i poszliśmy się pożegnać oraz podziękować za kolejną miłą gościnę. Spodobało nam się bardzo. :) Zorientowałam się, że nie znamy nazwiska ludzi, którzy nas tak fajnie przyjęli, więc nie wyślemy kartki ze Świnoujścia. Ulicę i numer domu znaliśmy, kod pocztowy można poszukać później w internecie, a o nazwisko postanowiliśmy zapytać sąsiadów, którzy wieczorem zapraszali również do siebie. Sąsiadka słysząc naszą prośbę, pobiegła do domu i równie szybko przybiegła z kartką, na której napisała nazwisko sąsiadów i dokładny adres. Zaprosiła nas na kawę, odmówiliśmy, ale powiedziała, że już biegnie robić i nie zajmie nam dużo czasu. Wprowadziliśmy więc rowery i zaraz siedzieliśmy w salonie, z nią i jej mężem, z psem (jak się nazywa za nic nie pamiętam), a przed nami stała kawa i świetny torcik z owocami. :)

Pies sąsiadów

Porozmawialiśmy chwilę, sąsiadom bardzo podobał się nasz sposób podróżowania, im też nieobce było jeżdżenie z sakwami, tylko że na motorze. Włączyli laptopa i przeanalizowaliśmy na mapie plan naszej trasy, pokazali jeszcze gdzie można przejechać na polską stronę i doradzali, by właśnie przez nasz kraj objechać Zalew Szczeciński. Dopiliśmy kawę i dokończyliśmy jedzenie ciasta, rzadko spotykane rarytasy na wyprawie. :) Pożegnaliśmy się i bardziej już przed południem niż rano, wyruszyliśmy w drogę - najpierw do Frankfurtu:

Frankfurt

Tam pojechaliśmy do sklepu na duże zakupy, które robiłam ja. Musiałam znaleźć automat do zwrotu butelek, zrobić dość dużo zapasów, najgorsze okazało się znalezienie w tym wielkim sklepie zwykłych chusteczek. :P Michał narzekał, że zajęło mi to zbyt dużo czasu. Ruszyliśmy na szlak, początkowo jechaliśmy wzdłuż głównej drogi:

Wróciliśmy na szlak

Po kilku kilometrach szlak odbił od trasy samochodowej i dojechaliśmy do miejscowości Lebus:

Niemiecka miejscowość Lebus

Drogowskazy na szlaku

Nie robiliśmy tam przerwy, tylko krótki postój, żeby zrobić fotki. Za miejscowością szlak biegł przez mały lasek, ale po niedługim czasie znów prowadził wzdłuż wału:

Na szlaku

Droga była monotonna, po prawej stronie wał, za nim łąka i rzeka, po lewej łąki, pastwiska, czasem pola. Pogoda ładna, słoneczna, aczkolwiek znów wietrzna. Wiatr odebrał nam chęć jazdy i zrobiliśmy przerwę na szlaku na drugie śniadanie:

Przerwa śniadaniowa

Po kolejnych dwudziestu kilometrach za Kustrin Kietz (na wysokości Kostrzyna) zrobiliśmy kolejną przerwę na posiłek. Tym razem wyjęliśmy palnik i osłaniając go od wiatru zagotowaliśmy wodę. Bułka + kubek ciepłej zupki = obiad :)

Kolejna przerwa na jedzenie

Najedzeni zapakowaliśmy wszystkie nasze tobołki na rowery i ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy podziwiając piękne widoki, łąki, pastwiska, rozlewiska... Ale także zmagając się z wiatrem i własną niechęcią do jazdy.

Ładny widok ze szlaku

Taki widok jest częsty na szlaku

Stwierdziłam, że jeśli Michałowi nie chce się jechać, to już jest z nami źle. :P Zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę i gdy ruszyliśmy, postanowiliśmy, że zaczniemy szukać noclegu. Michał załatwił potrzebę w kukurydzy, ja poleżałam trochę i totalnie nie chciało mi się wstać i jechać.

Przerwa

Wróciliśmy na szlak i rozglądaliśmy się za miejscem na rozbicie namiotu, ale nie było żadnego dobrego, złego też nie. :P Około 10 km dalej zobaczyliśmy zabudowania i zjechaliśmy ze szlaku. Krążyliśmy trochę po drogach wśród pól, ale nie było innej roślinności niż zboże albo wielkie drzewa. Przejechaliśmy kilka kilometrów, sprawdzając po drodze potencjalne miejsca, ale nic. W końcu postanowiliśmy zapytać Niemca, który przycinał żywopłot koło domu, czy użyczy nam trochę swojego ogrodu na jedną nockę. Ułożyliśmy w głowie zdania i pytania po niemiecku, a gdy tylko wyłączył piłę od razu do niego podjechaliśmy. Ja powiedziałam po niemiecku skąd jesteśmy, skąd i dokąd jedziemy, a Michał przygotował w telefonie przetłumaczone pytanie "Czy możemy rozbić namiot w pańskim ogrodzie?". Byliśmy trochę niepewni, bo powiedział po prostu "Ok". Jednak po chwili pokazał nam dokąd mamy iść. Miejsce było idealne, tak jakby drugi ogród, z tyłu. Równiutka trawka, kilka drzewek owocowych, za płotem pole kukurydzy.

  Idealna miejscówka

Szybko rozbiliśmy namiot:

Wieczorne gotowanie

Nasz gospodarz poszedł dokończyć swoją pracę i po chwili wrócił z żoną. Trochę "porozmawialiśmy" na migi, używając tych kilku słów po niemiecku, które pamiętałam. Trochę się pośmialiśmy z tej niemocy w porozumiewaniu, ale coś tam zrozumieliśmy. Pan pokazał nam wąż ogrodowy i powiedział, że możemy się umyć. Jego żona zaprowadziła mnie do domu i napełniłam puste butelki wodą.
Potem zostaliśmy sami, więc mogliśmy kontynuować przygotowania do noclegu.

Na ogródku u Niemca

W czasie gotowania kolacji był czas na telefony do domów. Niestety sos brokułowy okazał się być takim zwykłym sosem, do którego trzeba włożyć brokuła, ale i tak był smaczny. Dojedliśmy trochę suszonej wołowiny. Później mycie pod prysznicem, załatwienie tego co trzeba w kukurydzy, ostatnie spojrzenie na zachód słońca i mogliśmy iść spać.

Niemiecki zachód słońca

Tak minął dzień szósty wyprawy.

< < < Dzień 5.     Dzień 7. > > >

Wyprawa Nysa Odra - dzień 5. Znienawidzone miasto

Niedziela, 19 lipca 2015
km:100.00km teren:0.00
czas:06:24km/h:15.62
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami

W Sękowicach spało nam się bardzo dobrze, nad ranem troszkę pokropiło, ale gdy wstaliśmy świeciło piękne słońce. Namiot szybko się wysuszył, a my zabraliśmy się za pakowanie rzeczy. 

Tak spaliśmy :)


Gospodarze się z nami przywitali, jednocześnie się żegnając, bo mieli jechać zaraz do kościoła i mogło nas już nie być po ich powrocie. Proponowali śniadanie, ale podziękowaliśmy. Jednak pan Tadeusz stwierdził, że ma jeszcze chwilę i zrobi nam jajecznicę, nie mogliśmy odmówić. Pani Janina przyniosła jeszcze herbatkę i chleb, więc swoje bułki mogliśmy schować. Jajecznica była wspaniała, jajka były od kur, które biegały obok za płotkiem. Takie śniadanka to można jadać codziennie.

Najlepsze śniadanie na wyprawie :)

Prawie cały czas towarzyszył nam czworonożny przyjaciel, Kacperek. Wołano też na niego Piniu, chyba nawet częściej. Tylko tak złowrogo wyglądał, ale był bardzo przyjazny:

Kacperek, albo Piniu

Gdy zjedliśmy, poszliśmy pozmywać, żeby choć w ten sposób się odwdzięczyć za wspaniałe przyjęcie. Ubraliśmy się, złożyliśmy namiot i gdy przygotowywaliśmy sakwy do założenia na rowery gospodarze wrócili. Przez to wyjazd przeciągnął się jeszcze trochę. Proponowano nam kawę i ciacha, a nawet, żebyśmy zostali na obiad, chętnie byśmy skorzystali, ale było już późno. Pogadaliśmy jeszcze przez chwilę, pożegnaliśmy się i około 11:00 odjechaliśmy.
Wróciliśmy na niemiecką stronę i na szlak, cały czas ciesząc się, że zdecydowaliśmy się spytać o ten nocleg. Na pewno na długo go nie zapomnimy. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do Gubina, sprawdziliśmy w internecie, gdzie i o której możemy iść na Mszę. Musieliśmy przejechać przez całe miasto, więc dotarliśmy na styk na 12:00. Później okazało się, że to już nie był Gubin, tylko Komorow.


Wjeżdżamy do Gubina

Gdy wyszliśmy z kościoła zaczęło kropić, gdy ruszyliśmy zaczęło padać. Schowaliśmy się pod drzewem mając nadzieję, że to chwilowe. Niestety niebo całkowicie zaszło chmurami, spędziliśmy tam pewnie z 40 minut. Kiedy wreszcie przestało, pojechaliśmy dalej. Wymieniliśmy jeszcze pieniądze, bo mieliśmy już mało euro i przejechaliśmy na niemiecką stronę - do Guben.

Nysa Łużycka w Gubinie

Pojechaliśmy na poszukiwanie sklepu, bo mieliśmy kilka pustych butelek do oddania. Trochę pokrążyliśmy i znów zwiewając przed deszczem dojechaliśmy do Kauflandu. Uświadomiliśmy sobie to o czym wiedzieliśmy, ale jakoś tak nie pomyśleliśmy w tamtym momencie - w niedzielę w Niemczech sklepy są zamknięte. Przy wejściu przeczekaliśmy ogromną ulewę i burzę, tego deszczu drzewko już by nie zatrzymało. W końcu pojechaliśmy dalej, ale przy wyjeździe z miasta zgubiliśmy szlak. Okazało się, że był, ale później były jakieś prace drogowe, przejazdu nie było i trzeba było się cofać. Gdy wyjechaliśmy w końcu z tego miasta, jednogłośnie stwierdziliśmy, że go nie lubimy. Była już prawie 15, a my tak na prawdę dopiero zaczęliśmy jazdę tego dnia. :P

Na szlaku

Zaczęła się długa i monotonna jazda, cały czas wzdłuż rzeki i cały czas wałem. Co prawda godne podziwu były kilometry asfaltowej ścieżki, a w zdecydowanej większości podwójne, na szczycie wału i u jego podnóża. Teren między rzeką, a wałem był cały czas trawiasty, czasem były jakieś ładne rozlewiska czy pastwiska, jednak było to marne urozmaicenie krajobrazu. Po trudnym rozpoczęciu jazdy tego dnia, dalsza droga nie była wcale łatwiejsza. Cały czas wiało dosyć mocno i mieliśmy na prawdę dosyć. Nie zauważyliśmy, że rzeka zrobiła się znacznie szersza, Michał spojrzał na nawigację i zorientował się, że jechaliśmy już wzdłuż Odry. Chwila zastanowienia i zdecydowaliśmy, że się cofamy. Z wiatrem jechało się cudownie i po chwili byliśmy w miejscu, gdzie Nysa Łużycka wpływa do Odry i zrobiliśmy przerwę:

Miejsce gdzie Nysa Łużycka wpływa do Odry

Po przerwie trzeba było znów ruszyć pod wiatr, który wcale nam się nie podobał. Dodatkowo zaczął mnie boleć bark i kark, nie wiadomo od czego, tylko z jednej strony. Dojechaliśmy do miejscowości Eisenhüttenstadt, trochę szukaliśmy stacji, żeby kupić coś do picia, ale pojechaliśmy dalej.

Eisenhüttenstadt

Jechaliśmy dalej walcząc z wiatrem i w pewnej chwili napotkaliśmy na drodze przeszkodę - żywą :P

Takie niespodzianki na szlaku

Kilkadziesiąt (może ponad setka) owiec maszerowało sobie szlakiem, wałem, pod wałem... Przejechać nie było jak :P Byliśmy trochę zdezorientowani i nie wiedzieliśmy co zrobić. Pomógł nam starszy pan, który powolutku jechał na rowerze, po prostu wjechał między owce. Pojechaliśmy za nim, coś do nas mówił, ale po niemiecku i się nie dogadaliśmy. Jechaliśmy między owcami, dzwoniłam dzwonkiem i odchodziły na bok, ale i tak trzeba było jechać ostrożnie, bo zdarzały się wchodzące prosto pod koła.

Owce, owce, owce

Przygoda z owcami poprawiła nam na jakiś czas średnie tego dnia humory. Śmialiśmy się jeszcze przez kilkanaście kilometrów. Niestety pogorszyło się, wiatr cały czas dawał się we znaki, bark bolał mnie mocno i co jakiś czas robiliśmy minutową przerwę na rozmasowanie. Na dodatek chmury nie wyglądały zachęcająco. Byliśmy zmęczeni, ale naszym celem był Frankfurt, w którym moglibyśmy zrobić zakupy. Szlak zakręcał, skręcał, cofał, ale w końcu dojechaliśmy do celu. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta złapał nas deszcz, ale jechaliśmy, bo nie było gdzie się zatrzymać. Po chwili przestało i nie zmokliśmy nawet za bardzo. 

Frankfurt

Postanowiliśmy przejechać na polską stronę, do Słubic. Tam mogliśmy zrobić zakupy i może znów znaleźć nocleg u kogoś. Ze sklepem był problem, kupiliśmy picie na stacji i pojechaliśmy na obrzeża, gdzie stały domy jednorodzinne, aby pytać o nocleg. Pierwsza próba nieudana, druga też, trzecia również. Krążyliśmy tak z coraz mniejszą nadzieją, szukając kogoś kto będzie przed domem. Jedna pani akurat wyjeżdżała, ale poradziła nam, żeby szukać na ul. Konstytucji, pojechaliśmy więc. Michał pojechał przodem i zaczepił państwa, którzy akurat wchodzili do domu. Pan był lekko pod wpływem, ale zgodził się od razu, w takiej sytuacji lepiej było uzyskać zgodę jego żony. Podeszła do nas i gdy usłyszała o co nam chodzi, również się zgodziła. Powodem stanu naszego gospodarza było to, że wrócili z wesela, a dokładniej z poprawin. :) 

Kolejny miły nocleg, tym razem w Słubicach

Dostaliśmy kawałek trawnika do dyspozycji i od razu zajęliśmy się rozkładaniem namiotu przy okazji rozmawiając z gospodarzami jak również sąsiadami, którzy wyszli na balkon. Sugerowali, że mamy za mało miejsca na namiot i powinniśmy się przenieść do nich. Ale cyrk, najpierw nie mogliśmy znaleźć noclegu, a potem byliśmy rozchwytywani. 
Później dostaliśmy jeszcze kolację, trochę kurczaka, pomidorki z ogródka i nawet po kawałku ciasta. Mogliśmy jeszcze skorzystać z toalety i położyliśmy się spać. 

< < < Dzień 4.         Dzień 6. > > >

Wyprawa Nysa Odra - dzień 3. Dzik jest dziki

Piątek, 17 lipca 2015
km:74.51km teren:0.00
czas:04:42km/h:15.85
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami

Spało nam się dobrze, tylko Michał widział ślimaki łażące po sypialni. Gdy ja się obudziłam już ich nie było. :)

Ślimaczana pobudka :P

Nadszedł czas na poranne ogarnięcie, Michał zajął się rowerami, a ja śniadaniem.

Całkiem ładny poranek

Chcieliśmy zebrać się w miarę sprawnie, ale i tak zeszło nam około dwóch godzin. Ruszyliśmy wzdłuż pola, żeby wyjechać na drogę i wrócić na szlak. W pewnym momencie Michał stwierdził u siebie awarię, but mu się wypinał czy coś i musieliśmy po kilkuset metrach zrobić pierwszą przerwę. Stanęliśmy w cieniu pod drzewami, bo słońce już nieźle prażyło. Chwilę zajęło dokręcenie śrubki i wróciliśmy na szlak. Dobrze, że śrubka nie wypadła całkiem bo mielibyśmy większy kłopot.

Ruszyliśmy

Droga była bardzo przyjemna, jechaliśmy głównie asfaltem pomiędzy lasem, a rzeką. Zdarzały się też urokliwe miejscowości z pięknymi uliczkami. W Marienthal szlak został poprowadzony pomiędzy zabudowaniami klasztornymi, bardzo ładnie.
Był tam nawet pomnik Świętego Jana Pawła II:

Pomnik Świętego Jana Pawła II

Ładne zabudowania

Zatrzymaliśmy się tam tylko na chwilę, żeby zrobić zdjęcie po czym pojechaliśmy dalej. Po kolejnej godzinie jazdy usiedliśmy na dłużej, żeby coś zjeść i chwilę odpocząć:

Podczas przerwy :)

Krajobraz zmienił się nieco, jechaliśmy częściej przez pola, co nie oznacza, że polnymi drogami. Nieustannie towarzyszyła nam asfaltowa ścieżka, przerywana tylko kilkudziesięcio- lub kilkuset- metrowymi odcinkami kostki, bruku czy polnej drogi.
Po południu dojechaliśmy do Gorlitz czyli niemieckiej strony Zgorzelca. Postanowiliśmy tam zrobić zakupy na wieczór. Już się przyzwyczailiśmy, że nie ma tam sklepików w małych miejscowościach i Biedronek, Lidlów itp. w większych wioskach. Podjechaliśmy do City Center w którym była Norma. Najpierw ja poszłam na zakupy, potem Michał poszedł dokupić jeszcze więcej słodyczy. :P
Nie mogliśmy jednak oddać tam butelek za kaucją, więc poszukaliśmy Kauflandu. Po drodze zaczęły na nas padać ogromne krople i pędziliśmy co sił w nogach. Udało nam się nie zmoknąć, ale z butelkami znów był problem. Pewna baba gdakała do nas po niemiecku choć wiedziała, że nic nie rozumiemy :P Niesamowita była - buzia jej się nie zamykała. Z kolei Polak, który na straganie obok sprzedawał owoce i warzywa powiedział Michałowi, co i jak ma zrobić z tymi butelkami. Później chwilę z nami pogadał i poczęstował brzoskwiniami. Oferował też pomidory, ale nie mieliśmy gdzie ich włożyć, żeby się nie podusiły. Bardzo miło z jego strony. Skorzystaliśmy jeszcze z darmowej toalety i wróciliśmy na szlak.

Ufff... jak gorąco, czas na przerwę/

Chmury się rozeszły, wyszło słońce, zrobiło się parno i gorąco. Zrobiliśmy postój w cieniu. Michał poszedł kupić więcej picia, a ja uszykowałam bułki. Po "obiedzie" zjedliśmy jeszcze wafelki, wylizując je z papierków bo się rozjechały od gorączki. Miło i przyjemnie siedziało się w cieniu, ale na wyprawie trzeba jechać, a nie siedzieć, później już nie ma wielu takich szans :D

Michał na szlaku

Tzw. sik-pauza

Zdarzały się krótkie postoje, tzw. sik-pauzy :P Jechaliśmy trochę polami, trochę lasami i nie spieszyliśmy się zbytnio. Zaczęły pojawiać się śmieszne znaki z dziwnymi grafikami. Po kilku kilometrach okazało się, że jest tam jakiś taki dziwny ośrodek, ścieżka zdrowia, kozy, dużo drewnianych elementów, chatek, przejść... Różne rzeczy.
Część dziwactw widać na zdjęciu poniżej, ale teren był bardzo rozległy:

Cuda na patyku :P

Trochę dalej zobaczyliśmy taki znak:

Taaaki zjazd się szykuje

Szykował się niezły zjazd, Michał chciał zdjęcie, włączył kamerę i ruszył. Zjazd okazał się być bardzo krótki, więc nie było o co robić tyle zamieszania, po paru sekundach jechaliśmy już taką ścieżką:

.... i taki rozjazd :P

Słyszeliśmy w niedalekiej odległości różne głosy, tak jakby ktoś kąpał się w rzece. Zamarzyło nam się ładne zejście do rzeki i kąpiel, ale nie było żadnego zjazdu ze szlaku, więc pojechaliśmy dalej.

Rothenburg

Dojechaliśmy do miasteczka Rothenburg i zrobiliśmy sobie wspólne fotki.

W Rothenburgu

Za miastem pomyśleliśmy, że jeśli się uda zjedziemy do rzeki i się wykąpiemy. Odbiliśmy ze szlaku, zjechaliśmy z górki i wylądowaliśmy na polu, rzeka była dość daleko. Pomyślałam sobie, że są tu potencjalne miejsca na nocleg, więc trochę się rozejrzeliśmy i pojechaliśmy w stronę Nysy. Zejścia do wody nie było, więc cofnęliśmy się i sprawdzaliśmy gdzie możemy się rozbić, żeby nas nie było widać.
Znaleźliśmy miejsce przy polu, na skraju lasu. Michał zapakował turystyczny prysznic do worka i pojechał po wodę z rzeki:

Michał jedzie po wodę do prysznica

Nie było go dość długo, w tym czasie zdążyłam rozbić namiot, co wcale nie było trudne w pojedynkę. Nadmuchałam materac i wzięłam się za rozkładanie kuchni.
Wrócił z wodą, umocowaliśmy prysznic na drzewie i poszedł się myć, później ja. Oszczędnie puszczając wodę można się zmoczyć, namydlić i później porządnie spłukać. Rewelacja! Po trzech dniach jazdy w upale się umyć - bajka :)
Czuliśmy się wspaniale :P

Prysznic turystyczny -  cudowny wynalazek :P

Pierwszy raz coś ugotowaliśmy na wyprawie, makaron z sosem pomidorowym - pychota. Pierwszego dnia mieliśmy jedzenie z domu, a drugiego było zbyt późno na gotowanie. Zjedliśmy makaron, trochę za dużo ugotowałam, ale daliśmy radę.

Kolacyjka :)

Czyści i pachnący położyliśmy się spać. Gdy już prawie zasypialiśmy, usłyszeliśmy kroki - tup, tup, tup, tuż obok namiotu, później głośne chrumknięcie i dziwne sapanie. Odwiedził nas dzik, baliśmy się poruszyć, ale po chwili już go nie było. Nieźle nas nastraszył :D
Niebawem zasnęliśmy po tym dniu (i wieczorze!) pełnym wrażeń.

<<< Dzień 2.     Dzień 4. >>>

Wyprawa Nysa Odra - dzień 2. Z gór w dół

Czwartek, 16 lipca 2015
km:64.22km teren:0.00
czas:04:57km/h:12.97
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami

Nocka minęła nam pod znakiem nieustannego zjeżdżania w dół, co przewidzieliśmy już wieczorem. Jednak ogólnie można stwierdzić, że się wyspaliśmy. Niemiłą niespodzianką po obudzeniu był natomiast deszcz. Zaczęło kropić i rozpadało się dość mocno. Nie było rady, trzeba było przeczekać.

Poranek - dzień 2 :)

Trochę jeszcze poleżeliśmy i zaczęliśmy się pakować, zjedliśmy śniadanko, złożyliśmy namiot i ruszyliśmy.

Poranne ogarnianie się

Tak wyglądało miejsce naszego noclegu, z lewej strony za pasem zieleni główna droga, za nami droga dojazdowa do miejscowości.

Wyjście na drogę z naszej miejscówki

Widoki były bardzo ładne, ale podjazdy bardzo ciężkie. Na szczęście nie za długie i zaraz były zjazdy. Na jednym z nich, asfaltowym i mokrym po porannym deszczu, żałowałam że nie mam błotników. :P
Rozglądaliśmy się za sklepem w miejscowościach, przez które przejeżdżaliśmy, ale ciężko było. W końcu dojechaliśmy do czeskiego odpowiednika Odido - Moj Obchod, który był zamknięty. Otwierali go rano i popołudniu. :P

Czeski odpowiednik Odido :P

Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy sklep i zrobiliśmy zakupy, przy okazji dłuższą przerwę na jedzenie. Okazało się, że wszystkie napoje były gazowane :P Dokupiliśmy jeszcze coś niegazowanego i mrożoną kawę w kartonie, była pyszna, cudownie orzeźwiająca.

Ładny kościółek w Czechach

Michał na trasie

Jechaliśmy trasami asfaltowymi, mało ruchliwymi drogami, ale często też w terenie. W pewnym momencie naszym oczom ukazała się nasza przewodniczka - Nysa Łużycka :) Już znacznie szersza i głębsza, choć nadal spokojna:

Nysa Łużycka

Już od dnia poprzedniego zdumiewały nas oznaczenia szlaku, a właściwie szlaków. Czasem były napisy ODRA-NISA, a nawet logo szlaku, czyli zielony trójkąt, lecz po czeskiej części szlak pokrywał się z różnymi innymi szlakami. Raz był to szlak 14, innym razem 14A, 21 czy 20. Zdarzały się absurdalne sytuacje gdy na odcinku kilkuset metrów było oznaczenie 14, zaraz 21 i znów 14. :) Udało nam się jednak jechać zgodnie z zaplanowaną trasą, po części dzięki nawigacji :)

Mieliśmy do wydania jeszcze kilka koron, dlatego szukaliśmy sklepu jeszcze przed granicą. Znaleźliśmy jeden, obok rozsiedliśmy się pod wielką, starą lipą i Michał poszedł na zakupy. Nie zrobił ich, bo sklep był zamknięty, w sumie już nas to nie zdziwiło za bardzo. :P Zostaliśmy w tym miejscu, wyjęliśmy zapasy jedzenia i zjedliśmy "obiad" czyli bułki, orzeszki i batoniki.

Przerwa pod wielką lipą

Koniec przerwy

Ruszyliśmy dalej, było już późne popołudnie, a chcieliśmy tę noc spędzić już u zachodnich sąsiadów. Dojechaliśmy do granicy i zaczęły się nowe oznaczenia, bardzo czytelne, nawet podano kilometry do poszczególnych, ważniejszych miast i miejscowości.

Pierwsze oznaczenia szlaku po niemieckiej stronie

Niebawem dotarliśmy do Trójstyku granic Polski, Czech i Niemiec. Tam chcieliśmy początkowo rozpocząć naszą przygodę, jednak brak połączeń kolejowych sprawił, że zaczęliśmy od źródła Nysy i w sumie bardzo dobrze :) Jest to miejsce charakterystyczne, więc zrobiliśmy tam postój, kilka zdjęć i korzystając z tego, że złapaliśmy polski zasięg, zadzwoniliśmy do domów.

Trójstyk od strony niemieckiej

Jechaliśmy piękną, asfaltową ścieżką wzdłuż rzeki, po drugiej stronie nie było nic oprócz chaszczy, ale widok biało-czerwonych słupków i tak był najpiękniejszy.

Najpiękniejsze

Dotarliśmy do Zittau, po polsku do Żytawy. Krążyliśmy po mieście długo szukając sklepu, małych nie było, dużych też nie. Znaleźliśmy Lidla, który był bardziej przy wjeździe, więc trochę nadrobiliśmy. Po zakupach zaczęliśmy szukać noclegu. Jeszcze w mieście przy parku, mieliśmy dobre miejsca, ale było tam pełno ślimaków bez skorupki, fuj... :P Zrezygnowaliśmy i wyjechaliśmy z miasta, zjechaliśmy w stronę rzeki, ale tam ślimaków było jeszcze więcej. Wróciliśmy do głównej drogi i jadąc dalej rozglądaliśmy się za miejscem. Nic z tego, a na dodatek złapałam z przodu gumę. Zdjęliśmy koło, dętkę, ale dziury ani śladu. Założyliśmy wszystko z powrotem, napompowaliśmy dętkę i jechaliśmy dalej, rozglądając się za noclegiem.
Udało nam się znaleźć miejsce niedaleko miejscowości Radgendorf, na polance przy polu. Ślimaki były, ale nie tak dużo. I tak musiałam kilkanaście wywalić z przedsionka i sprzed wejścia kijkiem od kamery. :P

Szykujemy się do spania

Gdy zaczęliśmy się rozkładać, było prawie ciemno, a gdy skończyliśmy to już całkiem. Zjedliśmy kolację i weszliśmy do namiotu. Czekało nas jeszcze klejenie dętki, okazało się, że jest mini dziurka z boku, cały czas się zastanawiamy jak to możliwe.
Poszliśmy spać modląc się, żeby ślimaki nie zjadły nam namiotu :D


<<< Dzień 1.     Dzień 3. >>>


Wyprawa Nysa Odra - dzień 1. Zaczynamy

Środa, 15 lipca 2015
km:53.49km teren:0.00
czas:04:23km/h:12.20
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami, Szlak Odra-Nysa 2015

Nadszedł ten dzień, w którym plany stają się rzeczywistością. :)
Pobudka była bardzo wcześnie, bo przed 4:00. Mieliśmy godzinę na ogarnięcie się, zrobienie kanapek, zapakowanie rowerów i wyjście z domu. Chwilę przed 5 wyjechaliśmy w kierunku dworca:


5 rano, zmierzamy w kierunku dworca PKP


Jeszcze w Poznaniu

Poznań powoli budził się do życia, przejazd poszedł nam sprawnie. Na dworcu zjechaliśmy windą z rowerami, ale trzeba było się dostać na odpowiedni peron, nie uśmiechało nam się znosić i wnosić tych rowerów, ani dostać mandatu za przechodzenie górą. Zapytaliśmy więc panów z SOK czy możemy przejść, problemu nie było, sami nas przeprowadzili. :)
Z wejściem do pociągu również nie było problemu, dużo miejsca:

Nie do wiary... Tyle miejsca na rowery! :D

Nie wieszaliśmy rowerów, i dobrze, bo przez całą drogę przybyły tylko 2 rowery więc nasze mogły bez problemu tak stać :)
Po 6,5 godziny jazdy pociągiem wysiedliśmy na stacji Szklarska Poręba Górna.

Początek! :) Szklarska Poręba Górna

Na początku czekał nas fajny zjazd, ale potem podjazd prawie do granicy. Żartowałam, że przez te kilka kilometrów będzie trzeba zrobić co najmniej 4 przerwy, ale wystarczyła jedna.

Przerwa na regenerację i jedzonko na podjeździe

Zjedliśmy po kanapce, coś słodkiego i po 15 minutach pojechaliśmy dalej. I znów pod górę, uff... ciężko, zaczęłam myśleć w co ja się wpakowałam. Za tym podjazdem będzie zjazd, potem następny podjazd, kolana bolały, a sakwy ciągnęły rower w dół. Jakoś tak powoli dojechaliśmy do granicy polsko-czeskiej. Oczywiście fotka:

Granica polsko-czeska :)

Anna w górach :P

Przyznam, że jazda była dla mnie momentami bardzo ciężka, ale dawała też wiele radości. Jechaliśmy powoli, pod górkę kilka kilometrów na godzinę. Zaczęło mi brakować lżejszych przełożeń, bo 1-1 i tak było za ciężkie. :D Kilka razy robiliśmy krótkie przerwy, niezbyt długie, żeby się nie zastać.
Gdy zbliżaliśmy się do Nowej Wsi, zaczęliśmy rozglądać się za oznaczeniami gdzie może znajdować się początek szlaku. Zrobiliśmy dłuższą przerwę i w międzyczasie zapytaliśmy miejscowych rowerzystów o Pramen Nisy czyli źródło Nysy Łużyckiej.

Przerwa :)

I jedziemy dalej szukać rzeczki :)

Dojechaliśmy do Nowej Wsi, naszym oczom ukazała się tablica informująca o szlaku w językach: czeskim, niemieckim i polskim. Fajnie, ale tłumaczenie na poziomie translatora google.

Prawie dotarliśmy

Dojechaliśmy do źródła, rzeka wypływa z dwóch stron w dole obok dużego głazu, jest tam też kilka tablic informacyjnych i pamiątkowych.

Pramen Nisa - żródło Nysy :)

Jest też tablica informująca o wielkim otwarciu pierwszego mostu na rzece, które miało miejsce jakiś czas temu przy udziale mieszkańców wsi, oto on:

Pierwszy most na rzece

Wyjechaliśmy z Nowej Wsi, oznaczenia szlaku były słabe, a wręcz nie było ich w ogóle. Gdyby nie to, że znaliśmy kierunek i Michał miał wgrany ślad w nawigację, pewnie trochę czasu byśmy stracili na studiowaniu map i szukaniu drogi.

Nowa Ves n. Nisa

Szukaliśmy sklepu, w Nowej wsi był zamknięty, więc pojechaliśmy do Jabłońca. Tam chyba zjechaliśmy ze szlaku kierując się strzałkami do Kauflandu. Zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy dalej, by za miastem poszukać noclegu.

Gdzieś w Czechach :)

Kilka razy zjeżdżaliśmy z drogi, ale miejsca były niedobre - to jakieś podmokłe, tamto zbyt widoczne, albo prawie dobre, bo zbyt strome. Po kilku kilometrach znaleźliśmy miejsce na polance tuż obok drogi, zasłonięte przez pas drzewek i krzaków. Bardzo fajne, ale delikatnie z górki, no cóż... w górach trudno o idealnie poziome miejsce.

Pierwszy nocleg

Rozbiliśmy namiot, każdy miał swoje 3 minuty w namiocie na "prysznic" chusteczkami nawilżanymi. Później zjedliśmy resztę bułek i do tego cieplutkie zupki. Posprzątaliśmy wokół namiotu i położyliśmy się spać. Już wiedzieliśmy, że całą noc będziemy zjeżdżać w dół :P



Dzień 2. > > >

Pierścień - dzień 3

Sobota, 6 czerwca 2015
km:56.56km teren:0.00
czas:03:36km/h:15.71
Kategoria 3. 50-100km, WPN, z Lotką, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami, Pierścień dookoła Poznania

Obudziliśmy się wyspani, ale stwierdziłam z Michałem, że karimaty są zdecydowanie niewygodne. Namiot był mokry od rosy, dlatego wyjęliśmy wszystkie rzeczy, przenieśliśmy go na środek polany i zaczęliśmy szykować śniadanie.

Namiocik się suszy


Szykowanie śniadania

Wspólne śniadanko

Cudownie smakuje śniadanie na świeżym powietrzu, o ile nikt w nim nie przeszkodzi. Poprzedniego dnia rozbijając się, nie sprawdziliśmy na mapie gdzie jesteśmy. Podjechało do nas dwóch panów terenowym samochodem i poinformowali nas, że to jest Rogaliński Park Krajobrazowy i nie można w tym miejscu biwakować. Zauważyli namiot wystawiony na środek polany. Na szczęście wokół nas było czysto, już się prawie spakowaliśmy i po naszym zapewnieniu, że w przyszłości będziemy bardziej uważni, odjechali. :)

Wyjazd z miejsca noclegu :)

Ciężkie podejście

Zwinęliśmy namiot, przyszedł czas odjazdu. Do domu już blisko. Wśród pięknych starych dębów dojechaliśmy do Rogalinka.

Przed Rogalinkiem

Mniej i bardziej znanymi drogami dojechaliśmy do Mosiny, zgubiliśmy szlak, trochę pokrążyliśmy, ale dojechaliśmy do podjazdu na Osową Górę. Powoli, dzielnie walczyliśmy. :)

Podjazd w Mosinie

Droga była już nam doskonale znana. Długi, piaszczysty zjazd, przejazd w pobliżu jeziora Góreckiego, przez Górkę, Łódź, do Stęszewa. Przy Żabce zrobiliśmy postój, zjedliśmy lody, dokupiliśmy wodę, a Lotka z Michałem dokończyli czipsy. :)

Przerwa przy Żabce w Stęszewie

Jadąc dalej przez miejscowość Wielka Wieś zastanawialiśmy się jak odmienia się tę nazwę. Jadę do... Wielkiej Wsi? :P Może prof. Miodek by pomógł :D
Za Mirosławkami już było widać Tomice:

Przed Tomicami

A z Tomic to już żabi skok do Żarnowca czyli naszej mety, tzn. mety na szlaku, bo jeszcze trzeba było wrócić do domu.
Przy źródełku był czas na obmycie się chłodną, czystą wodą, zdjęcia i radość z przejechania szlaku. Michał zrobił to już kilkakrotnie, ale pierwszy raz rozkładając to na kilka dni. Zarówno dla niego, jak i dla Doroty, była to pierwsza wyprawa ze spaniem w namiocie. Tym bardziej się cieszę, że im się spodobało.

Żarnowiec - miejsce startu i mety

Po powrocie do domu mama zrobiła nam ostatnie pamiątkowe zdjęcie, Lotka pojechała do domu, a my do domu poszliśmy, wykąpać się, najeść i próbować ochłodzić.

Koniec :) Udało się :)

Dziękuję Wam za wspólny trip i mam nadzieję, że kiedyś to powtórzymy! :)

<<< dzień 1      <<< dzień 2

Pierścień - dzień 2

Piątek, 5 czerwca 2015
km:74.46km teren:0.00
czas:04:45km/h:15.67
Kategoria Pierścień dookoła Poznania, 3. 50-100km, z Lotką, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami

Obudziliśmy się wyspani, słońce pięknie przyświecało i w ogóle było pięknie. :) Gdyby tylko tak spać na materacu, a nie na karimacie... Niestety nie mieliśmy wyboru, tylko trzy karimaty zmieszczą się w namiocie, materace są za szerokie.
Przyszedł czas na poranną toaletę, herbatę, zjedzenie resztek jedzenia od wczoraj i spakowanie namiotu. Postanowiliśmy "porządne śniadanie" zjeść pod najbliższym sklepem. Pierwszy nocleg, pierwszy poranek, więc pakowanie i ogarnianie się do wyjazdu poszło sprawnie, ale bez pośpiechu. :)

Poranek w namiocie


Wyjechaliśmy z miejsca noclegu na szlak i kilkaset metrów dalej było obiecane śniadanko:

Śniadanie koło sklepu


Niebo było bezchmurne, zapowiadał się kolejny słoneczny i upalny dzień - i dobrze, lepiej upał niż deszcz.

Kościół w Dąbrówce Kościelnej

Dokładnie nie pamiętam przez jakie miejscowości jechaliśmy, pamiętam na pewno Bednary, Promno, Promienko, Gorzkie Pole itp. Dużo dróg wśród pól, trochę po lasach. Ogólnie bardzo przyjemnie... i gorąco. Raz mieliśmy potencjalnie niebezpieczną sytuację. Jechaliśmy z górki, po piachu, jeden za drugim. Lotka straciła równowagę, stanęła - Michał gwałtownie zahamował, ja też, ale mimo tego wjechałam mu w sakwę. Na szczęście obyło się bez strat w ludziach i sprzęcie.

Na szlaku

Jechało się jakoś tak ciężko, wszystko fajnie, ale upał dawał się we znaki. Co jak co, ale pogoda nam się udała. :P
Dojechaliśmy do Kostrzyna i pojechaliśmy do Biedronki, wciągnęliśmy pizzerki, lody i uzupełniliśmy zapas picia.

Uzupełnienie płynów

Droga przez mniejsze i większe wioski bardzo fajna, w szczególności na takich asfaltowych odcinkach:

Lotka na trasie

Przed Kórnikiem odcinki mniej przyjemne, dużo polnych, piaszczystych dróg z tarką.

Przerwa w zacienionym lesie

Zrobiliśmy przerwę na podjedzenie drożdżówek, a tak wyglądały Lotki nogi dzięki nieustannemu działaniu słońca. Zdjęcie tego nie odda, ale czerwień była bardzo nasycona. Nazwaliśmy to zjawisko "Ogień w nogach" - tak rowerowo :D



Przy Zamku Kórniku nie zatrzymaliśmy się, zdjęcie zrobione z drogi:

Zamek w Kórniku

Już od dłuższego czasu każdy z nas odczuwał pewną potrzebę, ale nie było gdzie jej załatwić. Trzeba było przejechać przez Kórnik, zrobić zakupy na wieczór, wyjechać za Bnin i dopiero wtedy mogliśmy się zatrzymać. :P

Przerwa za Kórnikiem

Michał

Kiedy już wszystkim ulżyło ruszyliśmy dalej powoli myśląc o noclegu. Dojechaliśmy do Rogalina i nie mogliśmy odpuścić wspólnej foty przy pałacu, poprosiliśmy przechodnia o zrobienie zdjęcia:

Pałac w Rogalinie

Myślałam o tym, żeby dojechać do Rogalinka, ale Michał powiedział, że za Rogalinem zna dobre miejsce na nocleg. Po dokładnej analizie terenu, obejrzeniu miejsca z każdej strony, udało nam się znaleźć odpowiednie. :)

Miejsce na nocleg

Przyszedł czas na rozłożenie namiotu, toaletę (znów każdy miał swoje 3 minuty) i gotowanie kolacji. Szef kuchni polecał makaron z sosem pieczeniowym i kiełbaskę z kurczaka z grilla (jednorazowego)

Gotujemy kolację

Kolacyjka

Kolacja była bardzo smaczna. Gdy już zjedliśmy, posprzątaliśmy po sobie i położyliśmy się w namiocie. Trochę jeszcze pogadaliśmy i poszliśmy spać.

Tak minął dzień drugi. :)

<<< dzień 1   dzień 3 >>>