Wpisy archiwalne w kategorii
3. 50-100km
Dystans całkowity: | 4499.56 km (w terenie 168.50 km; 3.74%) |
Czas w ruchu: | 267:04 |
Średnia prędkość: | 16.11 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.00 km/h |
Liczba aktywności: | 63 |
Średnio na aktywność: | 71.42 km i 4h 27m |
Więcej statystyk |
Pierścień - dzień 1
Czwartek, 4 czerwca 2015
Kategoria 3. 50-100km, z Lotką, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami, Pierścień dookoła Poznania
km: | 79.48 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:02 | km/h: | 15.79 |
Od jakiegoś czasu myśleliśmy z Michałem o przejechaniu rowerowego Pierścienia dookoła Poznania w 2 lub 3 dni z namiotem. Gdy Lotka usłyszała o naszym pomyśle, również zgłosiła chęć wyjazdu. Pogoda przed długim weekendem była dobra, nocki ciepłe, więc padła decyzja o wyjeździe. Michał przyjechał dzień wcześniej wieczorem, przyjechała też Lotka, której montowaliśmy bagażnik. Było trochę komplikacji, później musiałam się spakować do końca i ostatecznie poszliśmy spać dość późno.
Rano pojechaliśmy do kościoła bo to było akurat święto, później zjedliśmy śniadanie i zjawiła się Lotka. Zapakowaliśmy bagaże na rowery i ustawiliśmy się do wspólnej fotki przed wyjazdem:
Opuściliśmy Chomęcice:
Jechaliśmy najpierw do Żarnowca, ponieważ tam postanowiliśmy zacząć jazdę szlakiem Pierścienia.
Po drodze w Lisówkach moment przerwy na poprawienie pasków przy sakwach i pojechaliśmy dalej.
Przy źródełku nie robiliśmy przerwy, bo było za wcześnie na postój. Pierwszą przerwę zrobiliśmy prawie w Kalwach. Był czas na batoniki, siku i chwilę odpoczynku. Michał zaprezentował jak działa jego gaz pieprzowy, i mimo że stałam zupełnie z drugiej strony w niemałej odległości, to i tak trochę do mnie doleciało z wiatrem. Poczułam momentalnie palenie w oczach, nosie, przełyku i oskrzelach, zaczęłam płakać i smarkać, ogólnie - nie polecam :P Nie wyobrażam sobie dostać tym prosto w twarz.
Gdy już się trochę ogarnęłam mogliśmy ruszać, wjechaliśmy w teren polno-pustynny :D Trochę się pomęczyliśmy na tym piachu, ale nie było źle.
Jechaliśmy bez pośpiechu przez Lusówko i Lusowo, wtedy skończyła się moja znajomość okolicy. Niebo było bezchmurne i było bardzo ciepło, prawdziwe lato. Gdzieś za Kiekrzem chciałyśmy przerwę, ale Michał stwierdził, że na poligonie jest fajne miejsce na odpoczynek, więc jechaliśmy dalej.
Wjazd na poligon bez żadnych problemów, w końcu to długi weekend.
Zjechaliśmy z głównego asfaltu prowadzącego przez poligon i dojechaliśmy do dawnej miejscowości Glinno - miejsca urodzenia Wojciecha Bogusławskiego.
Piękna polanka otoczona drzewami zachęcała do dłuższego odpoczynku i mimo że nie byliśmy bardzo zmęczeni, spędziliśmy tam około godziny. :)
Gdy zaczęliśmy się zbierać, okazało się, że popełniliśmy jeden błąd... No może popełniłyśmy, bo na Michała to nic nie działa :P Otóż nie posmarowałyśmy się kremem z filtrem i ta przerwa dała się naszej skórze we znaki. Ja czułam delikatnie, że jestem opalona, zwłaszcza na rękach, ale u Lotki było gorzej. Nastąpiło smarowanie i pojechaliśmy dalej:
Jazda była bardzo przyjemna, było ciepło, ładny asfalt przez las, dookoła zieleń... Cudnie! :)
I tak dojechaliśmy do ruin kościoła w Chojnicy, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę:
Kawałek dalej Lotka poszła obejrzeć "zameczek", który podobno został wykorzystany podczas kręcenia "Ogniem i mieczem". Zdjęcia całego betonowego tworu nie pokażę bo nie warto :D
Kilka kilometrów dalej opuściliśmy poligon, przejechaliśmy przez Biedrusko, Michał wspomniał o starym kasynie, ale postanowiliśmy zajrzeć tam innym razem. Za Biedruskiem rozpoznałam drogę, jechaliśmy tamtędy do Śnieżycowego Jaru w marcu. Droga przez Promnice i dalej jakaś taka niezachęcająca, to piach, to tarka... Zaczęliśmy rozglądać się za sklepem, mając świadomość, że w Boże Ciało otwarte są tylko małe sklepiki i to tylko do wczesnych godzin popołudniowych. Znaleźliśmy jeden od razu po wjeździe do Murowanej Gośliny, kupiliśmy picie, wodę na nocleg i lody. Po niekrótkiej przerwie pojechaliśmy dalej, troszkę zaczęły boleć mnie kolana przez co musiałam wolniej pokonywać podjazdy. Za Murowaną skończył się asfalt i wjechaliśmy w las:
Zaczęliśmy myśleć o noclegu i rozglądać się za dobrym miejscem, chcieliśmy jednak przejechać jeszcze trochę. W Zielonce nic ciekawego, postanowiliśmy jechać do Dąbrówki Kościelnej rozglądając się cały czas. Pewna osoba zaczęła marudzić, ale zostało nam kilka kilometrów.
W Dąbrówce Kościelnej zjechaliśmy z Pierścienia, odbiliśmy w piękne tereny podziwiając z daleka kościół.
Kawałek dalej znaleźliśmy wspaniałe miejsce, tuż koło łąki, na skraju lasu:
Usunęliśmy szyszki i rozłożyłam z Michałem namiot, Lotka się przyglądała by się nauczyć i móc robić to później. Każdy po kolei miał swoje 5 minut sam na sam z namiotem i chusteczkami nawilżanymi, żeby "iść wziąć prysznic" :D Później rozłożyliśmy sprzęt i ugotowaliśmy kolację - tylko zupki, ale i tak smakowało. :)
Wieczór upłynął nam miło i bardzo szybko, mimo że rozbiliśmy się wcześnie, z czego byliśmy bardzo zadowoleni.
O godzinie 22:00 już leżeliśmy w namiocie, zadzwoniliśmy do Gumisia zdać mu relację, później trochę pogadaliśmy i poszliśmy spać.
Pierwszy dzień jak najbardziej udany. :)
dzień 2 >>> dzień 3 >>>
Bytyń
Niedziela, 31 maja 2015
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem, ze zdjęciami, z sakwami
km: | 71.84 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:49 | km/h: | 18.82 |
Pierwsza w tym roku mini-wyprawa.
Tata chciał w sobotę wieczorem jechać na ryby. Zarzucił pomysłem, żebyśmy pojechali wcześniej zająć miejsce i rozbić namiot. Pomysł mi się spodobał, Michałowi też. Zapakowaliśmy więc sakwy i worek na rowery, i ruszyliśmy.
Trasa wyglądała tak: Chomęcice - Konarzewo - Dopiewo - Fiałkowo - Więckowice - Kalwy - Ceradz Dolny - Grzebienisko - Młodasko - Bytyń
Niestety całą drogę jechaliśmy pod wiatr.
Na mecie okazało się, że pożądane miejsce jest zajęte, trzeba było szukać dalej, na dodatek zaczęło padać i wiać coraz mocniej. Jechaliśmy wzdłuż jeziora, szukając odpowiedniego miejsca i znów wyszło słońce.
Po wielu konsultacjach telefonicznych i mailowych z tatą udało nam się wybrać dobre miejsce. Rozbiliśmy namiot, Michał pojechał do sklepu po wodę, a ja zajęłam się ogarnięciem rzeczy i dmuchaniem materaca.
Kiedy wrócił, zajęliśmy się gotowaniem obiadu. Kuchnia wydała makaron z sosem pomidorowym i gołąbki. W takim miejscu wszystko smakuje. :)
Później przyjechali rodzice i wuja Piotr z Miłoszem. Wieczór mijał przyjemnie i szybko. Mogliśmy obejrzeć piękny zachód słońca nad jeziorem:
Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i pierwszy raz w tym roku miałam okazję zjeść kiełbaskę pieczoną na ogniu, kolejny rarytas tego dnia. :)
Tuż przed naszym pójściem spać tata miał duże branie, co zaowocowało duuużym węgorzem. Piękny okaz. :)
Poranek nad jeziorem oczywiście piękny:
Popołudniu przyszedł czas na powrót. Zamiast jechać przez Kalwy, pojechaliśmy przez Brzozę i Niepruszewo, żeby ominąć piaszczyste drogi. Co prawda kilka kilometrów nadrobiliśmy, ale jechało się lepiej. Niestety powrót też był pod wiatr. Zajechaliśmy do domu zmęczeni, ale zadowoleni z tego weekendu.
Dystans: sobota 34,5 km, niedziela 37 km :)
Dziewicza Góra
Niedziela, 3 maja 2015
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 93.50 | km teren: | 0.00 |
czas: | km/h: |
Trzeci dzień majowego weekendu postanowiliśmy wykorzystać na wycieczkę w rejony Michała. Zwykle to on przyjeżdżał do mnie i tutaj jeździliśmy, więc pora to zmienić. Trochę czasu minęło zanim się ogarnęłam i wyjechałam z domu, później jeszcze wykolejony tramwaj w Poznaniu, ale w końcu dotarłam. Zostawiliśmy mój rower w piwnicy i poszliśmy wypić kawkę, jego rodziców nie było, też pojechali na rowery. :)
Wyjechaliśmy po posileniu się. Nie będę dokładnie opisywać trasy, bo to nie ja byłam przewodnikiem.
Pamiętam, że na początku pojechaliśmy w stronę cmentarza na Miłostowie - jest naprawdę ogromny. Później wyjechaliśmy w las i trochę się pogubiliśmy, ścieżka się skończyła i trzeba było się cofać. Przecięliśmy ul. Bałtycką i zjechaliśmy kawałek z trasy bo Michał chciał mi pokazać strzelnicę, gdzie w dzieciństwie przychodził z tatą zbierać łuski. :)
Jechało się bardzo przyjemnie przez las, zrobiło się na tyle ciepło, że musiałam zdjąć jedną warstwę spod spodu. Czekał nas przejazd pod torami kolejowymi, trzeba było się schylić, ale gorsze były kamienie, na których opony się ześlizgiwały.
Lekko otarłam sobie rękę, ale tylko naskórek, więc jechaliśmy dalej. Niestety po kilku kilometrach musieliśmy przejechać koło pola rzepaku - żółtego śmierdziela :P Na szczęście nie było upału i powiewało trochę, więc nie było czuć tak mocno.
Jadąc przez ładne okolice (pomijając rzepak) dotarliśmy do Kicina i zrobiliśmy moment przerwy przy drewnianym kościele.
Kawałek wjechaliśmy w las, Michał nastraszył mnie okropnym podjazdem, który wcale nie był taki zły :P W jednym tylko momencie podprowadziłam kilka metrów, bo nie dałam rady na korzeniach. Myślę, że następnym razem, kiedy już znam drogę, pójdzie mi lepiej. :)
Na samej górze przerwa i odpoczynek. Nie wchodziliśmy na wieżę, nie było gdzie zostawić rowerów, dlatego postanowiliśmy, że zrobimy to innym razem.
Na Dziewiczej Górze nie było gdzie usiąść, więc zjechaliśmy na dół i jechaliśmy dalej. Po kilku kilometrach zrobiliśmy dłuższą przerwę na ławeczkach w lesie. Zjedliśmy całą czekoladę i bawiliśmy się aparatami. Jednym z efektów jest to zdjęcie:
Mimo, że mamy odciski kasków na czołach to i tak uważam, że jest bardzo ładne. :)
W końcu pojechaliśmy dalej, w Wierzenicy podjechaliśmy do kościoła i do Dworku Cieszkowskich, ale ruszaliśmy do domu, bo robiło się późno, a żołądki domagały się obiadu. :D
Jechaliśmy koło jeziora Swarzędzkiego, okolice Antoninka, później wzdłuż Nowego ZOO, aż dotarliśmy do końcowej stacji Maltanki i zaczęłam znów rozpoznawać miejsca, przez które jechaliśmy.
Obiad po takiej wycieczce smakował wyśmienicie. :)
Wieczorem znów wsiedliśmy na rowery i Michał odprowadził mnie do Komornik. Przy Lidlu chwila rozmowy i każde z nas odjechało w swoją stronę.
Dziękuję za wycieczkę :*
Śnieżycowy Jar
Sobota, 21 marca 2015
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 64.16 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:37 | km/h: | 17.74 |
Wyjazd do Śnieżycowego Jaru planowany był na zeszły tydzień przez TCT Poznań, ale pogoda nie dopisała i został przełożony na tę niedzielę. Niestety mi nie pasowała niedziela za bardzo, więc wybraliśmy się z Michałem w sobotę.
Po wyjechaniu z Poznania i wjechaniu na Nadwarciański Szlak Rowerowy jechało się bardzo przyjemnie. W cieniu co prawda było chłodno, ale słońce cudownie grzało. :)
W połowie drogi zaczęło nieprzyjemnie wiać przez co jechało się gorzej i było chłodno.
W końcu jednak dojechaliśmy do Starczanowa - mała wioska, a ludzi mnóstwo. Poczułam się jak na ścieżce rowerowej gdzieś nad Bałtykiem w środku sezonu urlopowego, jechać normalnie się nie dało. :P Nikt jednak nie zginął pod naszymi kołami. :D
Już w Starczanowie krótka przerwa bo gorąco, kawałek dalej jednak musiałam się ubrać, bo niby ciepło, ale po uszach wiało. :P
Jechaliśmy przez pole pod wiatr, aż w końcu wjechaliśmy w las, skręt i już tabliczka informująca, że jesteśmy w rezerwacie. Trzeba było zejść z rowerów i je poprowadzić, ale to nic. :) W końcu doszliśmy do celu, to z lewej, to z prawej zaczęły się pojawiać pojedyncze małe dzwoneczki. Im dalej szliśmy tym było ich więcej:
Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego, jak pięknie to wyglądało. Tuż obok ścieżki udało się zrobić zdjęcie z bliska:
Michał robił zdjęcia z naprawdę wielkim poświęceniem: :P
Po oglądaniu śnieżyc nadszedł czas by ruszyć dalej, bo w zacienionym lesie zrobiło się chłodno. Podjechaliśmy kawałek i nad rzeką zrobiliśmy przerwę. Zjedliśmy sobie kanapki i czekoladę. Można było usiąść na trawie, słoneczko grzało i było cieplutko, tylko ten wiatr taki zimny. :/
Ruszyliśmy w drogę powrotną, trzeba było pokonać dość długi, uciążliwy podjazd i jeszcze omijać pieszych, więc myślałam, że spadnę z tego roweru i dalej nie pojadę :P
Droga powrotna już raczej z wiatrem, ale mimo to odczuwaliśmy zmęczenie.
Gdy dojechaliśmy do Poznania pogoda już nie była taka ładna, zachmurzyło się i zrobiło się szaroburo. Nam jednak udało się wykorzystać słoneczny dzień i zobaczyć piękne śnieżyce. Ja widziałam je po raz pierwszy. :)
Dziękuję za wycieczkę! :)
Wiosna :)
Niedziela, 8 marca 2015
Kategoria 3. 50-100km, WPN, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 53.08 | km teren: | 0.00 |
czas: | 02:52 | km/h: | 18.52 |
Mieliśmy z Michałem w niedzielę odpuścić rower i iść na spacer, ale pogoda była taka, że grzechem byłoby nie wyjść na rower.
Michał przyjechał do mnie, zjedliśmy obiad, chwila odpoczynku i ruszyliśmy w stronę WPNu - a jakże! :)
Jechaliśmy przez Szreniawę, podjechaliśmy pod górkę do wieży. Tam moment przerwy na odsapnięcie, dalej zjazd na Grajzerówkę i nią aż do Jezior. Jechało się mega przyjemnie, cieplutko, słoneczko - wiosna tuż tuż... :)
W Jeziorach wjechaliśmy w las w nieznaną nam wcześniej drogę, wyjechaliśmy na PDP i skierowaliśmy się w stronę jeziora Góreckiego. Chcieliśmy wjechać na czerwony szlak od strony Górki, a tata cały czas pytał kiedy koło jeziora pojedziemy. :)
W końcu zjechaliśmy z pierścienia i dotarliśmy do tarasu widokowego. Tata nie wiedział o jego istnieniu, jak sam przyznał, nie było go w tym miejscu jakieś 15 lat. Nadrobimy te zaległości! :)
Na tarasie zrobiliśmy dosyć długą przerwę, ale w końcu ruszyliśmy szlakiem wzdłuż jeziora. Jak ja go lubię! :) Podobnie zresztą jak "plażę", do której nim dojechaliśmy. Uwielbiam to miejsce, dlatego już chyba tradycyjnie musi być przerwa i zdjęcie w tym samym co zwykle miejscu:
W końcu ruszyliśmy dalej, przez Rosnówko polną drogą dojechaliśmy do Chomęcic. ;)
Wieczorem chciałam odprowadzić Michała do Rosnowa, zamieniliśmy się rowerami i tak dobrze się jechało, że pojechałam dalej. W Plewiskach stwierdziłam, że pokażę mu moją drogę do liceum i tak odprowadziłam go aż do ulicy Junikowskiej, a właściwie Grunwaldzkiej. :)
Powrót w samotności nie był już tak miły i w dodatku trochę pod wiatr, ale myślę że coraz bardziej przekonuję się do jazdy po ciemku. :)
Dziękuję za wspólną wycieczkę i tacie, i Michałowi. Oby więcej razem, albo w jeszcze większym gronie. :)
Michał przyjechał do mnie, zjedliśmy obiad, chwila odpoczynku i ruszyliśmy w stronę WPNu - a jakże! :)
Jechaliśmy przez Szreniawę, podjechaliśmy pod górkę do wieży. Tam moment przerwy na odsapnięcie, dalej zjazd na Grajzerówkę i nią aż do Jezior. Jechało się mega przyjemnie, cieplutko, słoneczko - wiosna tuż tuż... :)
W Jeziorach wjechaliśmy w las w nieznaną nam wcześniej drogę, wyjechaliśmy na PDP i skierowaliśmy się w stronę jeziora Góreckiego. Chcieliśmy wjechać na czerwony szlak od strony Górki, a tata cały czas pytał kiedy koło jeziora pojedziemy. :)
W końcu zjechaliśmy z pierścienia i dotarliśmy do tarasu widokowego. Tata nie wiedział o jego istnieniu, jak sam przyznał, nie było go w tym miejscu jakieś 15 lat. Nadrobimy te zaległości! :)
Na tarasie zrobiliśmy dosyć długą przerwę, ale w końcu ruszyliśmy szlakiem wzdłuż jeziora. Jak ja go lubię! :) Podobnie zresztą jak "plażę", do której nim dojechaliśmy. Uwielbiam to miejsce, dlatego już chyba tradycyjnie musi być przerwa i zdjęcie w tym samym co zwykle miejscu:
W końcu ruszyliśmy dalej, przez Rosnówko polną drogą dojechaliśmy do Chomęcic. ;)
Wieczorem chciałam odprowadzić Michała do Rosnowa, zamieniliśmy się rowerami i tak dobrze się jechało, że pojechałam dalej. W Plewiskach stwierdziłam, że pokażę mu moją drogę do liceum i tak odprowadziłam go aż do ulicy Junikowskiej, a właściwie Grunwaldzkiej. :)
Powrót w samotności nie był już tak miły i w dodatku trochę pod wiatr, ale myślę że coraz bardziej przekonuję się do jazdy po ciemku. :)
Dziękuję za wspólną wycieczkę i tacie, i Michałowi. Oby więcej razem, albo w jeszcze większym gronie. :)
Z wiatrem - a właściwie pod wiatr...
Sobota, 15 listopada 2014
Kategoria 3. 50-100km, z Lotką, ze zdjęciami
km: | 53.02 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:36 | km/h: | 14.73 |
Dziś wyruszyłam na rower z Magdą i Lotką. Nie było tak zimno tylko wiało trochę od rana, miałam nadzieję, że przestanie - niesłusznie.
Lotka po 11 przyjechała po nas, chwilę poczekała bo musiałyśmy się ogarnąć i dopompować troszkę koła. W końcu wyjechałyśmy. Po raz pierwszy od dawna miałyśmy w miarę zaplanowaną trasę. :)
Z Chomęcic pojechałyśmy polami do Gołusek, chwila jazdy i już było cieplutko. Dalej pojechałyśmy w kierunku Dąbrówki, tam chwila przerwy na sprawdzenie drogi i lasem pojechałyśmy do Zakrzewa. Jeszcze w Dąbrówce zobaczyłyśmy przyrządy do ćwiczeń i pobiegłyśmy jak małe dzieci na plac zabaw.
Oto Madzia:
I ja:
Zdjęcia Lotki nie ma, bo się nie nadało. :P Gdybym tak dłużej ćwiczyła to ręce by mnie bolały na pewno.
W Zakrzewie tuż przed nami przejechał jakiś dziwny orszak na koniach. Na początku flaga Polski, na końcu amerykańska.
Później jechałyśmy kawałek za nimi i z drugiej strony nadjechały wozy i bryczki. Magda stwierdziła, że niektórzy wyglądali jak indianie :P Trzeba sprawdzić w internecie, co to za okazja była, może coś znajdziemy:
W końcu oni skręcili. a my pojechałyśmy dalej prosto. Zrobiłyśmy chwilę przerwy przy żabce, a gdy już miałyśmy zaopatrzenie ruszyłyśmy w stronę Lusowa. Jednak do miejscowości nie dojechałyśmy, tylko jechałyśmy wzdłuż jeziora z drugiej strony. W jednym miejscu zjechałyśmy do jeziora i zrobiłyśmy dłuższą przerwę, jakoś tak wyszło, że zrobiłam tylko jedno zdjęcie:
W końcu trzeba było ruszać, bo zimno się zaczęło robić w tym bezruchu. Kawałek dalej przerwa przy pięknym żółtym klonie. Musiałyśmy strząsać z drzewa liście bo Magda chciała ładne zdjęcie:
Zabawy było sporo ale pojechałyśmy dalej przez okoliczne wioski w kierunku jeziora Niepruszewskiego. Gdy wyjechałyśmy na pole gdzie było trochę piasku i poczułyśmy wiatr w twarz to Magda zaczęła marudzić.
Tuż przed jeziorem taka przeszkoda;
Najpierw chciałyśmy to obejść bokiem, ale potem sprawdziłam kawałek dalej i można było przejechać bez problemu. Polną drogą, pod mega mega wiatr w końcu dojechałyśmy do Zborowa:
Na plaży tylko chwila przerwy, bo jak się nie jechało to było zimno. Brr. :P
Ruszyłyśmy dalej polną drogą i dalej pod wiatr do Dopiewa. Z Dopiewa lasem i Bukowską do Konarzewa, oczywiście pod wiatr, a do Chomęcic jeszcze gorzej.
Lotka wstąpiła do nas na zupę i kawkę, a potem miałam ją odprowadzić. Dobrze się siedziało i nie chciało się jechać, ale w końcu nastał koniec lenistwa i pojechałyśmy. Nie było tak źle jak myślałyśmy, całkiem już ciemno i wiało, ale nie ma co się źle nastawiać. W Szreniawie minutka pogawędki i pojechałam do domu.
Jechało mi się po prostu cudownie! Chwila i byłam już w domu :)
Jestem dumna z nas i naszej wycieczki tego listopadowego, wietrznego dnia! :)
Lotka po 11 przyjechała po nas, chwilę poczekała bo musiałyśmy się ogarnąć i dopompować troszkę koła. W końcu wyjechałyśmy. Po raz pierwszy od dawna miałyśmy w miarę zaplanowaną trasę. :)
Z Chomęcic pojechałyśmy polami do Gołusek, chwila jazdy i już było cieplutko. Dalej pojechałyśmy w kierunku Dąbrówki, tam chwila przerwy na sprawdzenie drogi i lasem pojechałyśmy do Zakrzewa. Jeszcze w Dąbrówce zobaczyłyśmy przyrządy do ćwiczeń i pobiegłyśmy jak małe dzieci na plac zabaw.
Oto Madzia:
I ja:
Zdjęcia Lotki nie ma, bo się nie nadało. :P Gdybym tak dłużej ćwiczyła to ręce by mnie bolały na pewno.
W Zakrzewie tuż przed nami przejechał jakiś dziwny orszak na koniach. Na początku flaga Polski, na końcu amerykańska.
Później jechałyśmy kawałek za nimi i z drugiej strony nadjechały wozy i bryczki. Magda stwierdziła, że niektórzy wyglądali jak indianie :P Trzeba sprawdzić w internecie, co to za okazja była, może coś znajdziemy:
W końcu oni skręcili. a my pojechałyśmy dalej prosto. Zrobiłyśmy chwilę przerwy przy żabce, a gdy już miałyśmy zaopatrzenie ruszyłyśmy w stronę Lusowa. Jednak do miejscowości nie dojechałyśmy, tylko jechałyśmy wzdłuż jeziora z drugiej strony. W jednym miejscu zjechałyśmy do jeziora i zrobiłyśmy dłuższą przerwę, jakoś tak wyszło, że zrobiłam tylko jedno zdjęcie:
W końcu trzeba było ruszać, bo zimno się zaczęło robić w tym bezruchu. Kawałek dalej przerwa przy pięknym żółtym klonie. Musiałyśmy strząsać z drzewa liście bo Magda chciała ładne zdjęcie:
Zabawy było sporo ale pojechałyśmy dalej przez okoliczne wioski w kierunku jeziora Niepruszewskiego. Gdy wyjechałyśmy na pole gdzie było trochę piasku i poczułyśmy wiatr w twarz to Magda zaczęła marudzić.
Tuż przed jeziorem taka przeszkoda;
Najpierw chciałyśmy to obejść bokiem, ale potem sprawdziłam kawałek dalej i można było przejechać bez problemu. Polną drogą, pod mega mega wiatr w końcu dojechałyśmy do Zborowa:
Na plaży tylko chwila przerwy, bo jak się nie jechało to było zimno. Brr. :P
Ruszyłyśmy dalej polną drogą i dalej pod wiatr do Dopiewa. Z Dopiewa lasem i Bukowską do Konarzewa, oczywiście pod wiatr, a do Chomęcic jeszcze gorzej.
Lotka wstąpiła do nas na zupę i kawkę, a potem miałam ją odprowadzić. Dobrze się siedziało i nie chciało się jechać, ale w końcu nastał koniec lenistwa i pojechałyśmy. Nie było tak źle jak myślałyśmy, całkiem już ciemno i wiało, ale nie ma co się źle nastawiać. W Szreniawie minutka pogawędki i pojechałam do domu.
Jechało mi się po prostu cudownie! Chwila i byłam już w domu :)
Jestem dumna z nas i naszej wycieczki tego listopadowego, wietrznego dnia! :)
Niedzielna wycieczka
Niedziela, 14 września 2014
Kategoria ze zdjęciami, WPN, 3. 50-100km, z Michałem
km: | 77.34 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:59 | km/h: | 19.42 |
Tego dnia pojechałam z mamą do Konarzewa do kościoła rowerem, a potem na przejażdżkę z Michałem. Przyjechał punktualnie o 12, ale że ja nie byłam gotowa to załapał się na kawałek wczorajszej tarty. Później naprawił usterkę w Lotki rowerze i wyruszyliśmy. Na początku z wiatrem do Konarzewa, dalej przez Trzcielin, Lisówki do Żarnowca, gdzie wjechaliśmy na trasę pierścienia. Jechaliśmy nim przez Tomice, Mirosławki, Wielką Wieś, Stęszew, Górkę i zjechaliśmy do jeziora Kociołek, a potem pojechaliśmy do stacji, do której dojeżdżają drezyny od Mosiny. Okazało się, że jest tam akurat wycieczka i mogliśmy sobie obejrzeć drezyny, a nawet widzieliśmy jak są obracane i szykowane do jazdy w drugą stronę. :)
Po chwili odpoczynku zawróciliśmy do Kociołka, dalej jechaliśmy koło j. Góreckiego i do Puszczykowa. Dłuższa przerwa była w lodziarni, gdzie chyba tradycyjnie w tym roku wciągnęłam loda włoskiego. :) Pożywieni ruszyliśmy dalej przez Puszczykowo i Michał myślał żeby już wracać, ale ja chciałam pojechać dalej więc poprowadziłam drogą, którą ostatnio jechałam z Lotką. Przejechaliśmy koło kościółka, przez lasek, przenieśliśmy rowery przez tory i wyjechaliśmy przy szlaku nadwarciańskim, na który wjechaliśmy. Szlakiem jak zawsze jechało się cudownie, świetna trasa i wspaniałe widoki. Zaczęłam odczuwać zmęczenie, ale mimo to jechało się bardzo dobrze. Ze szlaku zjechaliśmy w Luboniu, trochę dalej niż zwykle zjeżdżam, więc poznałam nowy odcinek. Tam też chwila przerwy przy sklepie, żebym mogła kupić wodę, bo do domu bym nie dojechała. Z Lubonia już przez Komorniki i Rosnowo do Chomęcic.
Pogoda dopisała, w sumie była bardziej letnia niż jesienna i momentami było naprawdę upalnie. Dzięki za wycieczkę :)
Po chwili odpoczynku zawróciliśmy do Kociołka, dalej jechaliśmy koło j. Góreckiego i do Puszczykowa. Dłuższa przerwa była w lodziarni, gdzie chyba tradycyjnie w tym roku wciągnęłam loda włoskiego. :) Pożywieni ruszyliśmy dalej przez Puszczykowo i Michał myślał żeby już wracać, ale ja chciałam pojechać dalej więc poprowadziłam drogą, którą ostatnio jechałam z Lotką. Przejechaliśmy koło kościółka, przez lasek, przenieśliśmy rowery przez tory i wyjechaliśmy przy szlaku nadwarciańskim, na który wjechaliśmy. Szlakiem jak zawsze jechało się cudownie, świetna trasa i wspaniałe widoki. Zaczęłam odczuwać zmęczenie, ale mimo to jechało się bardzo dobrze. Ze szlaku zjechaliśmy w Luboniu, trochę dalej niż zwykle zjeżdżam, więc poznałam nowy odcinek. Tam też chwila przerwy przy sklepie, żebym mogła kupić wodę, bo do domu bym nie dojechała. Z Lubonia już przez Komorniki i Rosnowo do Chomęcic.
Pogoda dopisała, w sumie była bardziej letnia niż jesienna i momentami było naprawdę upalnie. Dzięki za wycieczkę :)
Do Poznania do WORDu
Czwartek, 21 sierpnia 2014
Kategoria 3. 50-100km, transport
km: | 54.19 | km teren: | 0.00 |
czas: | 02:28 | km/h: | 21.97 |
Najpierw pojechałam na zakupy do Komornik, a później postanowiłam pojechać do WORDu, zapisać się na egzamin na prawko. Oczywiście rowerem, żeby nie stracić całego dnia w autobusach. I opłaciło się, bo droga zajęła mi godzinkę w jedną stronę, czyli połowę mniej niż komunikacją.
Chomęcice - Rosnowo - Komorniki - Plewiska - Poznań - Plewiska - Komorniki - Rosnowo - Chomęcice
Chomęcice - Rosnowo - Komorniki - Plewiska - Poznań - Plewiska - Komorniki - Rosnowo - Chomęcice
Świnoujście - Hel - dzień 6
Sobota, 16 sierpnia 2014
Kategoria Świnoujście - Hel 2014, 4. 100-150km, 3. 50-100km, z Gumisiem, ze zdjęciami, z sakwami
km: | 100.22 | km teren: | 0.00 |
czas: | 07:20 | km/h: | 13.67 |
Rano pobudka dość wcześnie, szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w drogę. Powody naszego pośpiechu były trzy: byliśmy blisko ścieżki bardzo widoczni, mieliśmy mało wody, a jeszcze mniej jedzenia.
Ruszyliśmy w końcu i jechaliśmy wzdłuż wydm, za którymi równolegle z nami przesuwały się ciemne chmury. Trasa była bardzo ciekawa, a już na pewno na wyprawę z sakwami, góra, dół, piach, korzenie itd.
Jechaliśmy przez piękny las, który zdawał się nie kończyć. W pewnym momencie Gumiś zauważył, że opona w jego tylnym kole jest przetarta. Niestety nie należało to do awarii, które można po prostu naprawić, jechaliśmy więc dalej z dużą ostrożnością.
Gdy zobaczyliśmy drogowskaz wskazujący latarnię, postanowiliśmy tam pojechać. Okazało się, że czekał na nas spory podjazd. Gumiś postanowił powalczyć, a ja z Martą poddałyśmy się i podprowadziłyśmy rowery, co też do łatwych nie należało.
Na górze zjedliśmy po batonie i Paweł z Martą weszli na latarnię. Mieli widok na nadchodzącą ulewę, podobno było widać jak te chmury idą w naszym kierunku:
Nie ma co, widok niezły.
A tutaj widać mnie i rowery:
Gdy schodzili na dół zaczęło kropić, pobiegłyśmy do rowerów zabrać kaski, zdjęłam też mapnik, żeby nie przemókł. I zaczęło lać, jakby się dobrze przyjrzeć to widać na zdjęciu:
I kolejny raz udało nam się uniknąć zmoknięcia! :)
Gdy wyszło słońce zjechaliśmy na dół i wjechaliśmy do malutkiej miejscowości Osetnik, gzie kupiliśmy trochę wody i takie coś z serem. Nie był to szczyt śniadaniowych marzeń, ale na początek musiało wystarczyć.
Po zaspokojeniu głodu znów wjechaliśmy w las. Pogoda była w porządku, tylko temperatura dziwna. W krótkim rękawie trochę chłodno, a jak coś się założyło na wierzch to za gorąco. Co chwilę robiliśmy przerwy, żeby się ubrać i rozebrać. :P
Podczas jednej z przerw w lesie zza naszych pleców wyłonił się Krzysiek, tak więc dalej jechaliśmy w czwórkę. Gdy wyjechaliśmy na asfalt zrobiliśmy przerwę techniczną i zamianę opon Gumisia z przodu na tył i odwrotnie, żeby zmniejszyć obciążenie tej uszkodzonej. Nasz towarzysz patrzył z nutką zazdrości na naszą szybką współpracę, bo on był sam :P Podczas gdy Gumiś przekładał dętki my skorzystałyśmy z chwili i posmarowałyśmy sobie łańcuchy, a potem napompowałyśmy po jednym kole Pawła. Gdy wszystko było już gotowe ruszyliśmy dalej.
Jechaliśmy przez Kopalino, Lubiatowo i chcieliśmy dojechać do Białogóry, ale nie wiedzieliśmy którędy. Ani nasze GPSy w telefonach, ani mapa Krzyska nie pomogły. W końcu zapytaliśmy o drogę rowerzystę, gdy nam tłumaczył zbytnio nie słuchałam, Marta podobnie :P Miałyśmy przecież dwóch chłopaków, którzy analizowali trasę na mapie. To był błąd, bo kiedy ruszyliśmy dalej zaczęliśmy krążyć po lasach i pogubiliśmy się. I na dobrą trasę wyprowadził nas nie kto inny, tylko Marta, patrząc na słońce, którego prawie nie było widać za chmurami. :) Ta sama Marta, która siedząc ze mną na plaży pytała, w którą stronę jest Hel. :P W końcu wyjechaliśmy na dobrą drogę, nasz towarzysz się odłączył. Ciekawe jak długo jeszcze błądził. My dojechaliśmy do Białogóry, zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy po lodzie, batoniku, wypiliśmy sok, a później Gumiś kupił po kiełbasie, które zjedliśmy od razu. :P
Dalej jechaliśmy przez Dębki, przed Karwieńskimi Błotami Drugimi wiało tak bardzo z boku, że myślałam, że wpadnę do rzeczki płynącej wzdłuż drogi. :P W miejscowości zatrzymaliśmy się na chwilę, ale śmierdziało od kanału, więc pojechaliśmy do Karwii, gdzie wjechalismy na drogę nr 215, którą chcieliśmy dojechać do Władysławowa. Planowaliśmy rozbić się na polu namiotowym w miarę wcześnie i pójść na plażę.
Tym szlakiem się najczęściej kierowaliśmy.
Droga była dość ruchliwa i niezbyt ciekawa, ale najgorzej było w Jastrzębiej Górze - wąsko, ruchliwie i jeszcze niemiłosiernie długi podjazd. Pojechaliśmy pod "Gwiazdę Północy" czyli najdalej wysunięty na północ punkt Polski i zrobiliśmy wspólną fotkę. Gumiś i Marta w pięknych strojach. :)
Jechaliśmy dalej, droga zamieniła się na drogę z kostki (okropne), były podjazdy, zjazdy i tak dotarliśmy do Władysławowa. Wstąpiliśmy na pole namiotowe zapytać o cenę, ale pojechaliśmy dalej szukać czegoś innego. Jakoś tak wyszło, że przejechaliśmy przez Władysławowo i po małym starciu postanowiliśmy nie cofać się tylko jechać jeszcze kilka kilometrów do Chałup.
Tak oto pierwszy raz znalazłam się na Półwyspie Helskim, przyznam szczerze, było bardzo ładnie. :)
W Chałupach zero szans na znalezienie miejsca na polu namiotowym, więc jechaliśmy dalej. W Kuźnicy podobnie jak w Chałupach, trzeba było dojechać do Jastarni. Gumiś po drodze zrobił mi zdjęcie, które bardzo mi się podoba :)
Po Jastarni krążyliśmy trochę szukając odpowiedniego pola namiotowego, Marta dzwoniła do mamy która nam wyszukała kilka w internecie. W końcu trafiliśmy na pole "Pod Cyprysami". Szybko rozbiliśmy jeden namiot, włożyliśmy do niego sakwy i rowerami pojechaliśmy na miasto na gofry, potem na zakupy i tak wybiło nam 100 km tego dnia. Bez sakw jechało się cudownie lekko.
Po powrocie ugotowaliśmy sobie makaron, wypiliśmy po piwie i poszliśmy spać.
Dzień znów męczący, ale udany. I po raz kolejny nie zmokliśmy chociaż były spore szanse. A Hel już tuż, tuż... :)
Ruszyliśmy w końcu i jechaliśmy wzdłuż wydm, za którymi równolegle z nami przesuwały się ciemne chmury. Trasa była bardzo ciekawa, a już na pewno na wyprawę z sakwami, góra, dół, piach, korzenie itd.
Jechaliśmy przez piękny las, który zdawał się nie kończyć. W pewnym momencie Gumiś zauważył, że opona w jego tylnym kole jest przetarta. Niestety nie należało to do awarii, które można po prostu naprawić, jechaliśmy więc dalej z dużą ostrożnością.
Gdy zobaczyliśmy drogowskaz wskazujący latarnię, postanowiliśmy tam pojechać. Okazało się, że czekał na nas spory podjazd. Gumiś postanowił powalczyć, a ja z Martą poddałyśmy się i podprowadziłyśmy rowery, co też do łatwych nie należało.
Na górze zjedliśmy po batonie i Paweł z Martą weszli na latarnię. Mieli widok na nadchodzącą ulewę, podobno było widać jak te chmury idą w naszym kierunku:
Nie ma co, widok niezły.
A tutaj widać mnie i rowery:
Gdy schodzili na dół zaczęło kropić, pobiegłyśmy do rowerów zabrać kaski, zdjęłam też mapnik, żeby nie przemókł. I zaczęło lać, jakby się dobrze przyjrzeć to widać na zdjęciu:
I kolejny raz udało nam się uniknąć zmoknięcia! :)
Gdy wyszło słońce zjechaliśmy na dół i wjechaliśmy do malutkiej miejscowości Osetnik, gzie kupiliśmy trochę wody i takie coś z serem. Nie był to szczyt śniadaniowych marzeń, ale na początek musiało wystarczyć.
Po zaspokojeniu głodu znów wjechaliśmy w las. Pogoda była w porządku, tylko temperatura dziwna. W krótkim rękawie trochę chłodno, a jak coś się założyło na wierzch to za gorąco. Co chwilę robiliśmy przerwy, żeby się ubrać i rozebrać. :P
Podczas jednej z przerw w lesie zza naszych pleców wyłonił się Krzysiek, tak więc dalej jechaliśmy w czwórkę. Gdy wyjechaliśmy na asfalt zrobiliśmy przerwę techniczną i zamianę opon Gumisia z przodu na tył i odwrotnie, żeby zmniejszyć obciążenie tej uszkodzonej. Nasz towarzysz patrzył z nutką zazdrości na naszą szybką współpracę, bo on był sam :P Podczas gdy Gumiś przekładał dętki my skorzystałyśmy z chwili i posmarowałyśmy sobie łańcuchy, a potem napompowałyśmy po jednym kole Pawła. Gdy wszystko było już gotowe ruszyliśmy dalej.
Jechaliśmy przez Kopalino, Lubiatowo i chcieliśmy dojechać do Białogóry, ale nie wiedzieliśmy którędy. Ani nasze GPSy w telefonach, ani mapa Krzyska nie pomogły. W końcu zapytaliśmy o drogę rowerzystę, gdy nam tłumaczył zbytnio nie słuchałam, Marta podobnie :P Miałyśmy przecież dwóch chłopaków, którzy analizowali trasę na mapie. To był błąd, bo kiedy ruszyliśmy dalej zaczęliśmy krążyć po lasach i pogubiliśmy się. I na dobrą trasę wyprowadził nas nie kto inny, tylko Marta, patrząc na słońce, którego prawie nie było widać za chmurami. :) Ta sama Marta, która siedząc ze mną na plaży pytała, w którą stronę jest Hel. :P W końcu wyjechaliśmy na dobrą drogę, nasz towarzysz się odłączył. Ciekawe jak długo jeszcze błądził. My dojechaliśmy do Białogóry, zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy po lodzie, batoniku, wypiliśmy sok, a później Gumiś kupił po kiełbasie, które zjedliśmy od razu. :P
Dalej jechaliśmy przez Dębki, przed Karwieńskimi Błotami Drugimi wiało tak bardzo z boku, że myślałam, że wpadnę do rzeczki płynącej wzdłuż drogi. :P W miejscowości zatrzymaliśmy się na chwilę, ale śmierdziało od kanału, więc pojechaliśmy do Karwii, gdzie wjechalismy na drogę nr 215, którą chcieliśmy dojechać do Władysławowa. Planowaliśmy rozbić się na polu namiotowym w miarę wcześnie i pójść na plażę.
Tym szlakiem się najczęściej kierowaliśmy.
Droga była dość ruchliwa i niezbyt ciekawa, ale najgorzej było w Jastrzębiej Górze - wąsko, ruchliwie i jeszcze niemiłosiernie długi podjazd. Pojechaliśmy pod "Gwiazdę Północy" czyli najdalej wysunięty na północ punkt Polski i zrobiliśmy wspólną fotkę. Gumiś i Marta w pięknych strojach. :)
Jechaliśmy dalej, droga zamieniła się na drogę z kostki (okropne), były podjazdy, zjazdy i tak dotarliśmy do Władysławowa. Wstąpiliśmy na pole namiotowe zapytać o cenę, ale pojechaliśmy dalej szukać czegoś innego. Jakoś tak wyszło, że przejechaliśmy przez Władysławowo i po małym starciu postanowiliśmy nie cofać się tylko jechać jeszcze kilka kilometrów do Chałup.
Tak oto pierwszy raz znalazłam się na Półwyspie Helskim, przyznam szczerze, było bardzo ładnie. :)
W Chałupach zero szans na znalezienie miejsca na polu namiotowym, więc jechaliśmy dalej. W Kuźnicy podobnie jak w Chałupach, trzeba było dojechać do Jastarni. Gumiś po drodze zrobił mi zdjęcie, które bardzo mi się podoba :)
Po Jastarni krążyliśmy trochę szukając odpowiedniego pola namiotowego, Marta dzwoniła do mamy która nam wyszukała kilka w internecie. W końcu trafiliśmy na pole "Pod Cyprysami". Szybko rozbiliśmy jeden namiot, włożyliśmy do niego sakwy i rowerami pojechaliśmy na miasto na gofry, potem na zakupy i tak wybiło nam 100 km tego dnia. Bez sakw jechało się cudownie lekko.
Po powrocie ugotowaliśmy sobie makaron, wypiliśmy po piwie i poszliśmy spać.
Dzień znów męczący, ale udany. I po raz kolejny nie zmokliśmy chociaż były spore szanse. A Hel już tuż, tuż... :)
Świnoujście - Hel - dzień 5
Piątek, 15 sierpnia 2014
Kategoria Świnoujście - Hel 2014, 3. 50-100km, z Gumisiem, ze zdjęciami, z sakwami
km: | 75.54 | km teren: | 0.00 |
czas: | 06:12 | km/h: | 12.18 |
Rano obudziło nas słońce, mój namiot był suchutki i byłam wyspana. Moi "sąsiedzi" niestety nie spali tak dobrze, bo uchodziło im powietrze z materaca. :/ Postanowiliśmy zwinąć szybko nasz obóz i ruszyć w trasę, a śniadanie zjeść gdzieś po drodze.
Na zdjęciu widać jak wychodzę z ukrycia na ścieżkę:
Jechaliśmy głównie drogami z betonowych płyt i polnymi. Na początku, jak widać, pogoda była ładna, ale zaczęło się chmurzyć, więc śniadanko musiało poczekać.
Uciekając przed chmurami dotarliśmy do Rowów, schowaliśmy się przed deszczem i Marta z Gumisiem rozegrali rundę cymbergaja.
Kiedy przestało padać wyjechaliśmy spod dachu i okazało się, że prawdziwy deszcz dopiero się zbliża. Zaraz obok na szczęście był wielki, murowany przystanek z porządnym dachem. Zmieściliśmy się tam my, nasze rowery i inni chowający się przed deszczem. Przyszła pora na śniadanie. Były kanapki z ogórkiem, a nawet kaszka na ciepło. Spędziliśmy tam chyba około godziny bo padało (i grzmiało) nieźle.
Bo na wyprawie każdy staje się Tyrolem... :D
Kiedy w końcu ciut się wypogodziło ruszyliśmy dalej i wjechaliśmy do Słowińskiego Parku Narodowego, za wstęp musieliśmy zapłacić. Dobrze, że po WPN-ie mogę jeździć za darmo :P Po deszczu drzewa były mokre i cały czas na nas kapało, ale gorsze było błoto, przez które momentami było na prawdę ciężko.
Tak prezentowały się nasze rowery podczas jednej z przerw:
Dojechaliśmy do punktu widokowego nad jeziorem Gardno:
Gdzieś przed Smołdzinem mamy dylemat co do trasy, grupa świątecznych rowerzystów jedzie dookoła, żeby uniknąć drogi z mega kałużami. My oczywiście jedziemy prosto. Droga przez 500 metrów wyglądała mniej więcej tak:
W końcu dojechaliśmy do miejscowości i zrobiliśmy sobie przerwę koło wielskiego sklepu. Dalej dotarliśmy do miejscowości Kluki, w której można podziwiać starą, kaszubską architekturę - tzw. "domy w kratę". W Klukach też zrobiliśmy podgląd mapy, ale nie było wyboru - droga tylko jedna. Wyjechaliśmy z miejscowości i zauważyliśmy tabliczkę z napisem, którego nie pamiętam dokładnie, ale w stylu: "Uwaga, nawierzchnia częściowo uszkodzona". Jednak nie było innego wyjścia. Droga okazała się trawiasto-błotnista, ciężko się tym jechało:
Po ujechaniu niemałego odcinka wjechaliśmy na łąkę i droga totalnie się skończyła, wcale nie dało się jechać, więc zawróciliśmy. Spotkaliśmy Krzysztofa, którego widzieliśmy już kilka razy i razem z nim dojechaliśmy do wspomnianej tabliczki, tyle, że tym razem odbiliśmy w bok. Droga była miejscami okropna, koła zanurzały się nawet do połowy w czarnym błocie.
Tak wyglądał rower Gumisia:
Jechaliśmy dzielnie dalej, ale wszyscy marzyli o tym, żeby w końcu wyjechać z tego bagna. Trzeba jednak przyznać, że było tam mega pięknie, choć wtedy chyba o tym nie myśleliśmy.
Kiedy dojechaliśmy do drewnianych drogowskazów okazało się, że do miejscowości z której przyjechaliśmy było 1,5 km,a mi wydawało się że tysiąc. :P Za namową Krzycha zrezygnowaliśmy ze skrętu w stronę Łeby, bo podobno tam było jeszcze gorzej. Jechaliśmy dookoła, ale droga stała się w końcu normalną, polną i przejezdną. W końcu wyjechaliśmy na asfalt, który dawno aż tak nas nie cieszył. Dojechaliśmy do Izbicy, później skierowaliśmy się w stronę miejscowości Gać. Minęliśmy Łebę, ale nie tę, do której zmierzaliśmy:
Pogoda zaczęła się psuć, więc rozglądaliśmy się za miejscem, w którym można by przeczekać deszcz. I kolejny raz na tej wyprawie udało nam się uniknąć zmoknięcia, bo po wjechaniu do lasu schowaliśmy się pod taką wiatą:
Nasz towarzysz pojechał dalej, a my zrobiliśmy sobie jedzonko. Szczerze mówiąc już byłam wykończona, na dodatek zrobiło się chłodno.
Po przerwie ruszyliśmy przez lasy, było trochę piachu, ale w końcu przejechaliśmy Żarnowską i mijając po lewej jezioro Łebsko kierowaliśmy się na Łebę.
W Łebie pojechaliśmy na plażę, było zimno, ludzie chodzili w bluzach i kurtkach, ale Paweł postanowił się wykąpać.
Rozważaliśmy spanie na polu namiotowym - Gumiś chciał, Marta nie, a mi było wszystko jedno, byle tylko szybko znaleźć się w namiocie, w ciepłym śpiworku. Byłam zmęczona, czułam się źle, chyba miałam gorączkę, a co za tym idzie paskudny humor. Trochę się wszyscy o to pokłóciliśmy, ale w końcu wyjechaliśmy za miasto i rozbiliśmy się znów blisko ścieżki R-10 nad j. Sarbsko. Postanowiliśmy rozbić tylko jeden namiot, żeby rano szybciej go złożyć i odjechać. Okazało się, że nasze zapasy wody były bardzo małe, a zapomnieliśmy kupić zajęci kłóceniem się. Zagotowaliśmy więc tylko trochę na gorące kubki i zrobiliśmy kanapki. Marta sklejała materac, który i tak się rozkleił kiedy Paweł na niego wlazł. Czekała ich nocka na twardym :(
Dzień był mega męczący, jazda głównie w wymagającym terenie, ale na pewno pasuje do niego po raz kolejny słowo: PRZYGODA! :)
Na zdjęciu widać jak wychodzę z ukrycia na ścieżkę:
Jechaliśmy głównie drogami z betonowych płyt i polnymi. Na początku, jak widać, pogoda była ładna, ale zaczęło się chmurzyć, więc śniadanko musiało poczekać.
Uciekając przed chmurami dotarliśmy do Rowów, schowaliśmy się przed deszczem i Marta z Gumisiem rozegrali rundę cymbergaja.
Kiedy przestało padać wyjechaliśmy spod dachu i okazało się, że prawdziwy deszcz dopiero się zbliża. Zaraz obok na szczęście był wielki, murowany przystanek z porządnym dachem. Zmieściliśmy się tam my, nasze rowery i inni chowający się przed deszczem. Przyszła pora na śniadanie. Były kanapki z ogórkiem, a nawet kaszka na ciepło. Spędziliśmy tam chyba około godziny bo padało (i grzmiało) nieźle.
Bo na wyprawie każdy staje się Tyrolem... :D
Kiedy w końcu ciut się wypogodziło ruszyliśmy dalej i wjechaliśmy do Słowińskiego Parku Narodowego, za wstęp musieliśmy zapłacić. Dobrze, że po WPN-ie mogę jeździć za darmo :P Po deszczu drzewa były mokre i cały czas na nas kapało, ale gorsze było błoto, przez które momentami było na prawdę ciężko.
Tak prezentowały się nasze rowery podczas jednej z przerw:
Dojechaliśmy do punktu widokowego nad jeziorem Gardno:
Gdzieś przed Smołdzinem mamy dylemat co do trasy, grupa świątecznych rowerzystów jedzie dookoła, żeby uniknąć drogi z mega kałużami. My oczywiście jedziemy prosto. Droga przez 500 metrów wyglądała mniej więcej tak:
W końcu dojechaliśmy do miejscowości i zrobiliśmy sobie przerwę koło wielskiego sklepu. Dalej dotarliśmy do miejscowości Kluki, w której można podziwiać starą, kaszubską architekturę - tzw. "domy w kratę". W Klukach też zrobiliśmy podgląd mapy, ale nie było wyboru - droga tylko jedna. Wyjechaliśmy z miejscowości i zauważyliśmy tabliczkę z napisem, którego nie pamiętam dokładnie, ale w stylu: "Uwaga, nawierzchnia częściowo uszkodzona". Jednak nie było innego wyjścia. Droga okazała się trawiasto-błotnista, ciężko się tym jechało:
Po ujechaniu niemałego odcinka wjechaliśmy na łąkę i droga totalnie się skończyła, wcale nie dało się jechać, więc zawróciliśmy. Spotkaliśmy Krzysztofa, którego widzieliśmy już kilka razy i razem z nim dojechaliśmy do wspomnianej tabliczki, tyle, że tym razem odbiliśmy w bok. Droga była miejscami okropna, koła zanurzały się nawet do połowy w czarnym błocie.
Tak wyglądał rower Gumisia:
Jechaliśmy dzielnie dalej, ale wszyscy marzyli o tym, żeby w końcu wyjechać z tego bagna. Trzeba jednak przyznać, że było tam mega pięknie, choć wtedy chyba o tym nie myśleliśmy.
Kiedy dojechaliśmy do drewnianych drogowskazów okazało się, że do miejscowości z której przyjechaliśmy było 1,5 km,a mi wydawało się że tysiąc. :P Za namową Krzycha zrezygnowaliśmy ze skrętu w stronę Łeby, bo podobno tam było jeszcze gorzej. Jechaliśmy dookoła, ale droga stała się w końcu normalną, polną i przejezdną. W końcu wyjechaliśmy na asfalt, który dawno aż tak nas nie cieszył. Dojechaliśmy do Izbicy, później skierowaliśmy się w stronę miejscowości Gać. Minęliśmy Łebę, ale nie tę, do której zmierzaliśmy:
Pogoda zaczęła się psuć, więc rozglądaliśmy się za miejscem, w którym można by przeczekać deszcz. I kolejny raz na tej wyprawie udało nam się uniknąć zmoknięcia, bo po wjechaniu do lasu schowaliśmy się pod taką wiatą:
Nasz towarzysz pojechał dalej, a my zrobiliśmy sobie jedzonko. Szczerze mówiąc już byłam wykończona, na dodatek zrobiło się chłodno.
Po przerwie ruszyliśmy przez lasy, było trochę piachu, ale w końcu przejechaliśmy Żarnowską i mijając po lewej jezioro Łebsko kierowaliśmy się na Łebę.
W Łebie pojechaliśmy na plażę, było zimno, ludzie chodzili w bluzach i kurtkach, ale Paweł postanowił się wykąpać.
Rozważaliśmy spanie na polu namiotowym - Gumiś chciał, Marta nie, a mi było wszystko jedno, byle tylko szybko znaleźć się w namiocie, w ciepłym śpiworku. Byłam zmęczona, czułam się źle, chyba miałam gorączkę, a co za tym idzie paskudny humor. Trochę się wszyscy o to pokłóciliśmy, ale w końcu wyjechaliśmy za miasto i rozbiliśmy się znów blisko ścieżki R-10 nad j. Sarbsko. Postanowiliśmy rozbić tylko jeden namiot, żeby rano szybciej go złożyć i odjechać. Okazało się, że nasze zapasy wody były bardzo małe, a zapomnieliśmy kupić zajęci kłóceniem się. Zagotowaliśmy więc tylko trochę na gorące kubki i zrobiliśmy kanapki. Marta sklejała materac, który i tak się rozkleił kiedy Paweł na niego wlazł. Czekała ich nocka na twardym :(
Dzień był mega męczący, jazda głównie w wymagającym terenie, ale na pewno pasuje do niego po raz kolejny słowo: PRZYGODA! :)