Wpisy archiwalne w kategorii
3. 50-100km
Dystans całkowity: | 4499.56 km (w terenie 168.50 km; 3.74%) |
Czas w ruchu: | 267:04 |
Średnia prędkość: | 16.11 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.00 km/h |
Liczba aktywności: | 63 |
Średnio na aktywność: | 71.42 km i 4h 27m |
Więcej statystyk |
Niedzielne hopki
Niedziela, 28 maja 2017
Kategoria 3. 50-100km, WPN, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 60.45 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:32 | km/h: | 17.11 |
Najpierw razem z Michałem pojechaliśmy do Dopiewca na Mszę. Wróciliśmy do mnie, żeby się się posilić i wypić po szklance coli. Dzień już robił się upalny.
Gdy w końcu wyjechaliśmy z domu, po kilometrze zawracaliśmy, żeby posmarować ramiona Michała kremem z filtrem. Spalił je sobie dzień wcześniej, jadąc cały dzień na rowerze. Musiało go bardzo boleć, skoro dał sobie wysmarować ręce mazidłem. Nie wiem skąd wynika taka niechęć płci przeciwnej do różnego rodzaju kremów... :P
Planowana trasa prowadziła przez Ludwikowo i Dymaczewo, tak też pojechaliśmy. Na początek do WPNu, przy jeziorze Góreckim zatrzymaliśmy się tylko by zrobić zdjęcie.
Dalej przejechaliśmy do jeziora Kociołek i zaraz zaczął się podjazd do Ludwikowa, na którym straciłam wiele nerwów i narzekałam na SPDy. Kiedyś podjeżdżało mi się łatwiej, czułam się pewniej. Jeszcze dużo nauki przede mną. Tego dnia okazji było wiele.
Na górze zatrzymaliśmy się na chwilę, obmyliśmy twarze i łyknęliśmy trochę Ludwiczanki. Zjechaliśmy kawałek asfaltem i odbiliśmy w leśną ścieżkę, prowadzącą przez sinusoidy do Dymaczewa. Dojechaliśmy do podjazdu nie do pokonania, nawet zjazd byłby trudny.
Dawno nie byłam w tym miejscu, przypomniałam sobie i odpowiedziałam Michałowi historię, jak pierwszy raz tam dotarłyśmy z Lotką. Muszę jeździć tam częściej.
Wyjechaliśmy z lasu przed Dymaczewem i czekał nas zjazd. Zatrzymaliśmy się w sklepie i kupiliśmy lody, ale przysklepowe towarzystwo zniechęciło nas do postoju w tym miejscu. Dlatego szybko pojechaliśmy nad jezioro z lodami w ręce i tam je zjedliśmy. Było znacznie przyjemniej. :)
Po przerwie pojechaliśmy dalej czarnym szlakiem. Tu też dawno mnie nie było, a szkoda, bo to bardzo fajna trasa, pełna krótkich zjazdów i podjazdów.
Jechaliśmy szlakiem wzdłuż jeziora, później przez Łódź i Rosnówko. Dalej to już prosto do Chomęcic.
Wieczorem jeszcze odprowadziłam Michała kawałek i po drodze oglądaliśmy zachód słońca, który udało mi się sfotografować:
Dziękuję za wycieczkę. :)
Gdy w końcu wyjechaliśmy z domu, po kilometrze zawracaliśmy, żeby posmarować ramiona Michała kremem z filtrem. Spalił je sobie dzień wcześniej, jadąc cały dzień na rowerze. Musiało go bardzo boleć, skoro dał sobie wysmarować ręce mazidłem. Nie wiem skąd wynika taka niechęć płci przeciwnej do różnego rodzaju kremów... :P
Planowana trasa prowadziła przez Ludwikowo i Dymaczewo, tak też pojechaliśmy. Na początek do WPNu, przy jeziorze Góreckim zatrzymaliśmy się tylko by zrobić zdjęcie.
Dalej przejechaliśmy do jeziora Kociołek i zaraz zaczął się podjazd do Ludwikowa, na którym straciłam wiele nerwów i narzekałam na SPDy. Kiedyś podjeżdżało mi się łatwiej, czułam się pewniej. Jeszcze dużo nauki przede mną. Tego dnia okazji było wiele.
Na górze zatrzymaliśmy się na chwilę, obmyliśmy twarze i łyknęliśmy trochę Ludwiczanki. Zjechaliśmy kawałek asfaltem i odbiliśmy w leśną ścieżkę, prowadzącą przez sinusoidy do Dymaczewa. Dojechaliśmy do podjazdu nie do pokonania, nawet zjazd byłby trudny.
Dawno nie byłam w tym miejscu, przypomniałam sobie i odpowiedziałam Michałowi historię, jak pierwszy raz tam dotarłyśmy z Lotką. Muszę jeździć tam częściej.
Wyjechaliśmy z lasu przed Dymaczewem i czekał nas zjazd. Zatrzymaliśmy się w sklepie i kupiliśmy lody, ale przysklepowe towarzystwo zniechęciło nas do postoju w tym miejscu. Dlatego szybko pojechaliśmy nad jezioro z lodami w ręce i tam je zjedliśmy. Było znacznie przyjemniej. :)
Po przerwie pojechaliśmy dalej czarnym szlakiem. Tu też dawno mnie nie było, a szkoda, bo to bardzo fajna trasa, pełna krótkich zjazdów i podjazdów.
Jechaliśmy szlakiem wzdłuż jeziora, później przez Łódź i Rosnówko. Dalej to już prosto do Chomęcic.
Wieczorem jeszcze odprowadziłam Michała kawałek i po drodze oglądaliśmy zachód słońca, który udało mi się sfotografować:
Dziękuję za wycieczkę. :)
Uzarzewo
Niedziela, 5 marca 2017
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem, ze zdjęciami
km: | 76.20 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:08 | km/h: | 18.44 |
W sobotę było przepięknie i ciepło, ale nie było czasu na rower, dlatego chciałam dobrze wykorzystać niedzielę. Od rana było pochmurno i mokro, w dodatku wiało, ale dość szybko się wypogodziło. Ruszyłam w drogę do Michała, licząc się z tym, że zajmie mi to sporo czasu z powodu kiepskiej kondycji. Jednak wiatr bardzo mi pomógł i dojechałam do Michała w rekordowym czasie.
Później razem poszliśmy się przejechać, miało być krótko i kulturalnie (nie po błocie), wyszło lekko inaczej. Michał był przewodnikiem, ja nie znałam drogi, poza nielicznymi fragmentami trasy. Jechaliśmy przez Antoninek, Swarzędz, później wzdłuż jeziora Swarzędzkiego.
Początkowo ścieżka była niezła, później było gorzej, wjechaliśmy w błoto i koleiny. Na deser była górka, pod którą prowadzenie roweru było męczące. Wyobraziłam sobie jakim koszmarem byłoby prowadzenie tam roweru obładowanego sakwami.
Dotarliśmy do Uzarzewa i zrobiliśmy przerwę przy kościele św. Michała Archanioła. Postaliśmy tam chwilę, zjedliśmy czekoladę i jechaliśmy dalej bo wiało niesamowicie.
Walcząc z mocnym wiatrem dotarliśmy do domu na obiad, który po przejażdżce smakował wspaniale. Byłam już wystarczająco zmęczona, nie miałam ochoty znów się ubierać i wychodzić na rower. Jednak pod wieczór trzeba było wrócić do domu. Było już znacznie zimniej, ale wiatr przynajmniej był słabszy. Michał odprowadził mnie do Lubonia, a dalej jechałam już sama.
Fajny dzień, duży dystans jak dla mnie na ten czas, pogoda nieidealna, ale przynajmniej utrzymało się bez deszczu. :)
Do Michała
Wtorek, 30 sierpnia 2016
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem
km: | 51.46 | km teren: | 0.00 |
czas: | 02:47 | km/h: | 18.49 |
Stała trasa do Michała, czyli Komorniki, Luboń, na Dębinie przejechałam na Starołękę i dalej jechałam z Michałem, który właśnie wracał z pracy.
Po obiedzie i kawce pojechałam z Michałem i jego mamą na Miłostowo na cmentarz.
Po powrocie ubraliśmy się cieplej i ruszyliśmy w drogę do mnie, tym razem Michał odprowadził mnie pod sam dom. :)
Wyprawa na wschód - dzień 9. Asfalt w dziurach
Niedziela, 14 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 75.75 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:04 | km/h: | 14.95 |
Noc minęła spokojnie, spało nam się dobrze i było ciepło. Poranek był jednak chłodny i rześki. W dziennym świetle nasza miejscówka wyglądała równie pięknie jak wieczorem. Bardzo żałowaliśmy, że musimy opuszczać to miejsce.
Poranne szykowanie się do wyjazdu, mimo braku zwijania namiotu i materaca, wcale nie poszło nam szybciej.
Chcieliśmy podziękować za serdeczność w miły sposób, więc poszukałam małego wazonika, do którego wstawiłam bukiecik polnych kwiatów. Do tego dołożyliśmy czekoladę i karteczkę z podziękowaniami.
Kiedy w końcu wyjechaliśmy, nie kierowaliśmy się Green Velo tylko w kierunku Budr. Tego dnia naszym celem było zobaczenie grobowca rodziny von Fahrenheit czyli piramidy w Rapie. Przejechaliśmy kilka kilometrów i zrobiliśmy postój, nadciągały granatowe chmury i zaczęło wiać, postanowiliśmy więc się zatrzymać. Przy okazji wyjęliśmy jedzenie, bo mimo wczesnej pory zdążyliśmy zgłodnieć.
Początkowo jechaliśmy asfaltem, który niebawem się urwał i jechaliśmy całkiem przyjemną, ubitą drogą gruntową.
Jadąc przez las dotarliśmy do małej wioski Skalisze i zapytaliśmy miejscowego o drogę, żeby się upewnić czy jedziemy dobrze. I to chyba był błąd, bo mogliśmy pojechać prosto - krócej, a my skręciliśmy i jechaliśmy dookoła. Droga jednak była bardzo fajna, jechaliśmy pustą, asfaltową drogą przez las. Spotkaliśmy kobietę zbierającą grzyby przy drodze i zatrzymaliśmy się, żeby spytać czy jedziemy w dobrym kierunku. Krótka pogawędka się przeciągnęła, rozmawialiśmy o naszej wyprawie, pani opowiadała o sobie, dzieciach, no i o grzybach - było ich mnóstwo. Nie mogła chodzić po lesie, ale przy drodze nazbierała pełne kieszenie kurek, za to jej mąż, który wynurzył się zza drzew, miał koszyk pełniuśki pięknych, dorodnych prawdziwków. Sami nabraliśmy ochoty na zbieranie, u nas nie ma takich lasów... Jednak nam nie w głowie było zbieranie grzybów, chcieliśmy dojechać w końcu do jakiejś wioski i iść na Mszę, była niedziela. Poza tym, co my byśmy zrobili z tymi grzybami? :P
Jechaliśmy dalej i zbliżaliśmy się do Bani Mazurskich, a później odbiliśmy na Rapę. Mogliśmy od rana jechać Green Velo i w Baniach z niego zjechać, ale jakoś źle obmyśliliśmy trasę. Po drodze widzieliśmy ciekawy i nietypowy znak Uwaga psie zaprzęgi, ale tu znów daliśmy ciała i nie zrobiliśmy zdjęcia. Dotarliśmy do piramidy w Rapie, jest to grobowiec rodziny von Fahrenheid.
Prawdopodobnie została zbudowana na początku XIX wieku, wzorowana jest na piramidach egipskich, nachylenie sklepienia wewnętrznego wynosi 51°52', czyli tyle co w słynnej Piramidzie Cheopsa. Co ciekawe, podobno główny cel jej budowy został osiągnięty i pochowane tam szczątki zostały zmumifikowane. Wokół budowli krąży wiele legend, całkowicie się wykluczających, ale tak chyba musi być z takimi dziwnymi miejscami w naszym kraju. Obecnie drzwi są zamurowane, moim zdaniem bardzo dobrze, niech sobie zmarli w spokoju leżą w swoim grobie.
Przy piramidzie brakowało mi jednak tablicy informacyjnej z krótkim opisem. Pojechaliśmy dalej, przejechaliśmy przez Rapę i wjechaliśmy do następnej miejscowości, czyli Żabina.
Tu był kościół, ale Msza - ostatnia tego dnia - właśnie się kończyła. Weszliśmy do sklepu, chcąc kupić coś do jedzenia, ale był to sklep na końcu świata i nie było w nim nic. To znaczy coś tam było, głównie napoje, piwo, chipsy i batoniki. Kupiliśmy chipsy, batony i trochę starych i niedobrych ciastek na wagę.
Byliśmy bardzo blisko Obwodu kaliningradzkiego, w pewnym momencie tylko pół kilometra od granicy. Następne kilometry były ciężkie. Stwierdzenie, że droga była dziurawa byłoby nie na miejscu, bardziej był to asfalt w dziurach. Droga była kamienista, ze sterczącymi resztkami asfaltowej nawierzchni. Jechało się po tym koszmarnie, dodatkowo jazdy nie ułatwiał nam wiatr i podjazdy, a ja nie czułam się zbyt dobrze. Za to widoki były bardzo ładne, nawet słońce przebijało się zza chmur.
Mijane miejscowości znów miały zabawne nazwy: Widgiry, Maciejowa Wola, Rogale czy Juchnajcie. :) Spotkaliśmy wypasające się owce, krowy, a później nietypowe zwierzaki, chyba daniele.
Zbliżając się do Gołdapi naszym oczom ukazała się Piękna Góra, z obrotową kawiarnią. Nie było nam dane tamtędy przyjeżdżać, ale GV tam prowadzi.
Zagadką dla nas była odmiana nazwy Gołdap, dlaczego nie jedziemy do Gołdapu, tylko do Gołdapi... przecież to Gołdap, a nie Gołdapia... :P Gdy dojechaliśmy do tego miasta byliśmy lekko zdenerwowani, kilkanaście minut wcześniej zamknięto punkt informacji turystycznej, gdzie chcieliśmy się wyposażyć w mapy i atlasy na kolejne odcinki szlaku. Trzeba korzystać póki są te darmowe, tylko jak, skoro bywamy w odpowiednich miejscach, ale zawsze w nieodpowiednich porach.
W Gołdapi przyjechaliśmy przez centrum i pojechaliśmy do Biedronki kupić coś na obiad i uzupełnić zapasy. Chcieliśmy usiąść pod jakimś daszkiem, bo zbierały się niepokojące chmury, ale nie było gdzie. Ruszyliśmy więc, od tego momentu kierując się znowu GV.
Kolejna głupota tego szlaku - nie prowadzi koło tężni, które są chyba największą atrakcją w tym miejscu. No cóż, może kiedyś je odwiedzimy, jak będziemy w wieku odpowiednim do wakacji w sanatorium. :P
Tymczasem wyjechaliśmy z miasta i wypatrywaliśmy MOR-u, na próżno. Lekko głodni i coraz bardziej zirytowani jechaliśmy przez las. Nie zatrzymywaliśmy się bo chmury nadal straszyły deszczem, a gdy się przejaśniło to mieliśmy nadzieję, że skoro tak dawno nic nie było, to pewnie zaraz będzie jakiś milutki MOR(dor). Nie możemy mieć pretensji o to, że go nie było, ale mieliśmy o to, że nie było oznaczeń z odległością do następnego miejsca postoju. To kolejny minus szlaku, brakuje konsekwencji w oznaczeniach. Dla porównania droga do Węgorzewa z poprzedniego dnia.
Gdy wreszcie dotarliśmy do wyczekiwanego MOR-u, przekonaliśmy się, że hasło "łańcuch atrakcji" właściwie dobrze opisuje ten szlak. Twórcy przygotowali dla nas kolejną - wytężanie wzroku. Wielkości czcionki na tablicy nie dopasowano do wysokości, na której ją umieszczono. Szczęście w nieszczęściu, że na wszystkich jest to samo i nic nie straciliśmy... :D
Usiedliśmy pod daszkiem i zajęliśmy się jedzeniem, w końcu konkretnym. Były bułki, sałatka jarzynowa, a nawet deser czekoladowy z kubeczka. Podziwialiśmy sposób mocowania (że się trzymały) worków na bagażniku u grupki, która też zrobiła sobie postój. Wesoła gromadka, mieli nawet mały głośnik, z którego puszczali muzykę. Widok z MOR-u był całkiem ładny.
Ruszyliśmy dalej i po kilku kilometrach zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem.
Zaglądaliśmy w kilka miejsc i pytaliśmy nad Jeziorem Czarnym, ale w większości działkowicze wracali do domu, a mieszkańcy chętnie by kasowali za miejsce na trawniku. Zjechaliśmy ze szlaku, wyjechaliśmy na asfalt i dotarliśmy do Dubeninek. Zaglądaliśmy w jedno miejsce, bo chcieliśmy spać na dziko, ale zauważyłam kogoś zbierającego jabłka koło domu i zapytaliśmy o kawałek trawnika na jedną noc. I tak właśnie nasz namiot wylądował na trawce za stodołą. Było zimno, więc szybko zabraliśmy się rozbijanie obozu i szykowanie do spania.
Przyszedł do nas syn właścicieli, pogadaliśmy z nim trochę, opowiadał o odwiedzających ich zającach, a także o tym, że niekiedy można zauważyć łosia na polu. Nam się nie udało wypatrzyć nic, oprócz bocianów mieszkających tuż obok. Później pożyczył nam ładowarkę i przyniósł jeszcze kilka jabłek. :)
Najedliśmy się, ubraliśmy się ciepło i poszliśmy spać.
Wyprawa na wschód - dzień 8. Trafiliśmy do raju?
Sobota, 13 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 75.17 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:50 | km/h: | 15.55 |
Poranek powitał nas deszczem i chłodem, gdy przestało padać poszliśmy do altanki zrobić sobie śniadanko. Nasza gospodyni przyniosła nam kilka ogórków z ogródka oraz poczęstowała pyszną kawą. Poza pogodą było cudownie. Dość mocno wiało, ale dzięki temu namiot nam się suszył. Dowiedzieliśmy się też gdzie jest zamek, a także, że jest teraz własnością prywatną.
Zwinęliśmy namiot, zapakowaliśmy wszystko na rowery i wyjechaliśmy, najpóźniej ze wszystkich dni, bo około 11:30. Pojechaliśmy do wspomnianego zamku krzyżackiego
Przy zamku chwilka przerwy, zdjęcie i ruszyliśmy dalej. Nie ociągaliśmy się zbytnio, bo pogoda była cały czas bardzo niepewna. Tego dnia nie było nam po drodze z Green Velo, bo chcieliśmy zobaczyć Wilczy Szaniec w Gierłożu, czyli główną kwaterę Hitlera. Kierowaliśmy się więc na Kętrzyn, do którego mieliśmy prawie 20 kilometrów. Trochę wiało i nie jechało się lekko, Michał wykorzystał okazję i chwilę jechał za ciągnikiem, krzyknął do mnie, żebym też się przyczepiła, ale akurat grzebałam w przedniej torbie w poszukiwaniu aparatu i nie zdążyłam.
Po pewnym czasie dotarliśmy do miejsca, które już widziałam, 3 lata wcześniej, podczas mojej pierwszej mazurskiej wyprawy (niestety byłam wtedy świeżakiem na bikestats i jej nie opisałam). Trochę się tam zmieniło, tuż obok wiatraku powstało rondo. Nie zatrzymywaliśmy się jednak, zrobiłam tylko zdjęcie z roweru bo zaczęło kropić.
Trochę dalej zatrzymaliśmy się i założyliśmy peleryny, bo deszcz zaczął padać mocno.
Kilka następnych kilometrów nie należało do przyjemnych - jechaliśmy w deszczu, aż do Kętrzyna, gdzie zlokalizowaliśmy Biedronkę. Oczywiście wstąpiliśmy na zakupy, peleryny wisiały sobie przy koszykach, a my czekaliśmy na przejaśnienie i ocieplenie. Mieszkańcy Kętrzyna chyba czuli w kościach, że się wypogodzi, bo w prawie każdym koszyku, który wyjeżdżał ze sklepu był węgiel na grilla. Nic w tym jednak dziwnego, w końcu była sobota, a na dodatek trwał już długi weekend.
Deszcz padał i padał, a my czekaliśmy i czekaliśmy... Gdy z nieba leciały już tylko niegroźne kropelki, ruszyliśmy dalej, niebawem zza chmur nieśmiało przebiło się słońce.
Po pięciu kilometrach dojechaliśmy do Gierłoża i naszym oczom ukazał się zatrważający widok. Wzdłuż ulicy zaparkowane samochody, na ulicy stały samochody, przerwy między nimi wypchane motocyklistami i rowerzystami, a w pozostałą przestrzeń wepchnięci piesi. Niestety nic za darmo nie rozdawali... :D
Miejsce nas nie zachwyciło, wjechaliśmy tam, obejrzeliśmy mapkę i nawet nie liczyliśmy ile musielibyśmy zapłacić za wstęp, nie mówiąc o przewodniku, a nawet (!) parkowaniu roweru... Na terenie jest knajpa, stoliki, parasole - nasuwa się pytanie czy to jeszcze historia czy już tylko komercja...
Braliśmy pod uwagę plan, żeby pojechać jeszcze do Pozezdrza (kwatera Himmlera), ale postanowiliśmy go porzucić i nie nadkładać drogi, tylko kierować się z powrotem w stronę GV. Było chłodno, ale jechało się dość dobrze, nie spotkaliśmy niestety żadnego łosia. :)
Momentami droga była idealnie gładka.
Przez jakiś czas miałam pasażera na gapę, przyznam szczerze, że początkowo mnie wystraszył, jak poczułam "coś" na łydce.
Po drodze mijaliśmy dużo drzewek owocowych i w końcu skuszona nimi, zerwałam dwa cudownie pachnące jabłka. Oczywiście Michał naśmiewał się ze mnie, że zjem wszystko co znajdę.
Pogoda wreszcie okazała się dla nas łaskawa i słońce znów zaczęło pięknie świecić.
Dotarliśmy do GV i pięknego MORu, z cudownym widokiem na jezioro Przystań, które łączy się z Mamrami.
Tam spotkaliśmy parę rowerzystów, która jechała Green Velo w drugą stronę, pokazali nam atlasy i mapki szlaku, które można dostać w CIT-ach i podobnych miejscach. Spędziliśmy w tym miejscu godzinę, rozwieszone peleryny wyschły, a my posililiśmy się smacznymi bułeczkami.
Dalsza droga była specyficzna, prowadziła fajną, równą ścieżką i co kilkaset metrów były tabliczki ile jeszcze do Węgorzewa. W samym mieście ok, najbardziej podobało nam się na przystani.
Wyjechaliśmy z Węgorzewa, chcieliśmy przejechać jeszcze kilka kilometrów i szukać miejsca na nocleg.
Asfalt się skończył, jechaliśmy drogą gruntową, a później znów po tych szarych kamieniach, już nam znanych z wcześniejszych odcinków. Po drodze jechaliśmy przez las, ale tereny były wilgotne, niezbyt dobre na rozbijanie namiotu.
W pewnym momencie zjechaliśmy ze szlaku, Michał na nawigacji widział drogę, która niedaleko schodzi się z GV, w dodatku była asfaltowa. Asfalt skończył się zaraz za zakrętem i jechaliśmy po piachu, dziurach i kamieniach, w dodatku pod górę. :P
Dotarliśmy do szlaku, był MOR, obok krzaki, zastanawialiśmy się nawet czy tam nie przenocować. Jednak jakaś parka chyba miała randkę, bo popijali sobie drinki w kieliszkach. Nie chcieliśmy im przeszkadzać. Usłyszeliśmy jakiś hałas w pobliżu i za drzewami dojrzeliśmy mały domek, podjechaliśmy tam i postanowiliśmy zapytać o nocleg w ogródku. Właścicielka zapytała czy tu, czy w ich ogródku koło domu. Gdy dowiedzieli się, że chcemy rozbić namiot, zaproponowali nam nocleg w domku, który latem wynajmowali gościom. Na górze było już nakryte dla kolejnych na następny dzień, ale na dole mogliśmy przespać się jedną noc. Usłyszeliśmy zdanie: "Dobrze Wam z oczu patrzy, więc zrobimy Wam za darmo". Trafiliśmy do raju i otaczały nas anioły. :)
Byłam bardzo zadowolona z propozycji, kolejny dzień był chłodny, więc fajnie było przespać się pod dachem. Początkowo myśleliśmy, że nasi gospodarze wypoczywają na swojej działce i będą tam spali, ale przyjechali tylko przygotować miejsce na przyjazd gości i pojechali do domu. Rano mieliśmy zostawić klucze w umówionym miejscu.
Zostaliśmy oczarowani pięknem tego miejsca i jego klimatem. Zakochaliśmy się w nim i z pewnością kiedyś tam wrócimy jeśli będzie taka możliwość.
Gdybym wiedziała, że tak zakończy się ten dzień, w Węgorzewie wjechalibyśmy do sklepu i w koszyku wylądowało by jakieś wino na wieczór. Ah, jak pięknie... :)
Wyprawa na wschód - dzień 7. Zamek z monety
Piątek, 12 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 85.16 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:25 | km/h: | 15.72 |
W garażu spało się dobrze, nie wiało i było ciepło. Obudziliśmy się po 7:00 zregenerowani i chętni do dalszej jazdy. Poranek był chłodny i rześki, ale niebo było niemalże bezchmurne.
Ruszyliśmy o 9:30 i szybko dotarliśmy do Lidzbarka Warmińskiego, zatrzymaliśmy się przy drewnianej cerkwi prawosławnej pw. Apostołów Piotra i Pawła.
Późnej zrobiliśmy zakupy w Biedronce i zjedliśmy pieczywo o wdzięcznej nazwie cebulak. :D Trochę tłuste na wierzchu, ale całkiem smaczne.
W mieście trwały przygotowania do Święta Wojska Polskiego.
Pojechaliśmy w stronę zamku, o którym Michał mówił od jakiegoś czasu, musiał go zobaczyć. Kojarzył go z jednej z dwuzłotowych monet, które zbiera.
Zamek prezentuje się bardzo dobrze, warto było przyjechać tu rano, pogoda do zdjęć była fantastyczna. Poniżej Michał z zamkiem w tle, tego nieszczęsnego płotu nie dało rady inaczej wykadrować.
Od Lidzbarka znów jechaliśmy Green Velo, który porzuciliśmy poprzedniego dnia po deszczu w Pieniężnie. Znów droga była wysypana tymi kamieniami, ale w wielu miejscach była ubita przez samochody i jechało się lepiej niż w okolicach Elbląga.
Było ciepło na tyle, że wystarczył krótki rękawek, lecz nogawek nie odważyłam się jeszcze zdjąć. Wyjechaliśmy na asfalt i dotarliśmy do Stoczka Klasztornego. Nie mogliśmy nie wstąpić choć na chwilę do Bazyliki Nawiedzenia NMP.
Trochę dalej zatrzymaliśmy się i siedzieliśmy przy drodze. Nadszedł ten czas kiedy zaczęło nam odbijać, zwykle na wyprawie w pewnym momencie przychodzi taki czas. Chyba potrzebujemy jakoś odreagować zmęczenie, nabijamy się z głupot, robimy głupoty i ogólnie wyglądamy jak dwa durnie. Wielką wesołość wzbudziła "lipka", kanapki z herbatników i czekolady, czapeczka, przejeżdżający rowerzyści i wszystko co się dało. :P
Po przerwie pojechaliśmy dalej, w Krekolach przejechaliśmy obok kolejnego pięknego kościoła.
Skręciliśmy w drogę gruntową, widoczki były ładne, ale trasa znów zaczęła nas męczyć.
Dotarliśmy do Krawczyków i skusił nas asfalt, prowadzący prawie bezpośrednio do Bartoszyc. Tego pominiętego przez nas odcinka GV żałuję, bo nie dojechaliśmy do Zespołu Pałacowego w Galinach. :(
Niebawem dotarliśmy do Bartoszyc, zrobiliśmy zakupy na wjeździe do miasta i pojechaliśmy na plac przy Bramie Lidzbarskiej.
Dobre humory trwały nadal, stwierdziłam, że "była lipka, będzie rybka". Później Michał się trochę rozczarował, bo marzyła mu się rybka smażona z frytkami, a dostał makrelę z puszki i bułkę. Ale na bogato - każdy miał swoją puchę.
Było spokojnie i ciepło, pozbyłam się nogawek i nasmarowałam kremem z filtrem. Wyjechaliśmy z miasta i jechaliśmy ścieżkami wzdłuż drogi, a czasem spokojnymi drogami.
Przejechaliśmy przez Sępopol z zachowanymi fragmentami murów miejskich.
Zrobiliśmy małe zakupy, Michał chcąc mi zrobić przyjemność, kupił dla mnie jogurt kawowy. Kawę lubię, ale niestety jogurt to nie jest to. Wypiliśmy go na pół, ale więcej już takiego nie kupimy.
Jechało się przyjemnie, popołudnie było bardzo fajne, chcieliśmy zatrzymać się w jednym z MORów, ale pech chciał, że przez dłuższy czas nie było ani jednego. W Drogoszach postanowiliśmy przysiąść tuż przy szlaku. Ścieżka prezentuje się bardzo dobrze.
Gdy trochę pojedliśmy i odpoczęliśmy ruszyliśmy w kierunku Barcian. Barciany to wieś, ale mi bardziej przypominają małe miasteczko. Tu był pierwszy od wielu kilometrów MOR, który upodobali sobie miejscowi amatorzy trunków, więc rowerzystów nie zachęca do odwiedzenia.
Wyjeżdżając z Barcian postanowiliśmy postarać się o nocleg na ściernisku, podjechaliśmy do gospodarstwa zapytać i poprosić o wodę, a wylądowaliśmy na ogródku.
Rozbiliśmy namiot na idealnie równiutkiej trawie, mieliśmy też do dyspozycji WC oraz wiatę, pod którą siedzieliśmy wieczorem i gotowaliśmy makaron.
Za płotem były wielkie silosy i do nocy zjeżdżały się ciągniki zwożące zboże z pól. Nasza gospodyni martwiła się, że nie będziemy mogli spać, ale po całym dniu na rowerze kompletnie nam to nie przeszkadzało :)
Wyprawa na wschód - dzień 6. Brrr, jak zimno
Czwartek, 11 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 87.06 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:14 | km/h: | 16.64 |
W nocy mieliśmy dość stresującą przygodę. Obudziłam się w nocy bo Michał coś lub kogoś głośno przeganiał. Na moje pytanie co się dzieje odpowiedział tylko, że "ktoś nam ukradł klapki". Rzeczywiście, nie było ich w przedsionku. Michał bohatersko, na boso z latarką wyszedł z namiotu, żeby sprawdzić co się stało. Klapki były ułożone w linii biegnącej w stronę lasu, najdalszy leżał kilka metrów od namiotu.
Później Michał opowiadał mi, że obudził się bo usłyszał szeleszczenie reklamówki w przedsionku. Ustaliliśmy według nas bardzo prawdopodobną wersję wydarzeń: mały zwierzaczek (który bez problemu dołem się wślizgnął do przedsionka) poczuł zapach zupki wylanej wieczorem i wyjadł sobie resztki makaronu, później dobrał się do laczków, które pachniały zupą, bo była wylana przed wejściem i deptaliśmy po tym wieczorem. Gdy wyniósł laczki, które tylko pachniały, dobrał się do naszej reklamówki ze śmieciami, która również pachniała, bo był w niej wyzbierany makaron, narobił hałasu i obudził Michała, który go spłoszył. Prawdopodobne?
Do dziś zastanawiamy się co to mogło być... :)
Rano szykowanie się i pakowanie przebiegło według naszego standardowego rytmu.
Podejrzałam Michała "w łazience":
Ruszyliśmy dopiero o 9:45, ale już się przyzwyczailiśmy do tej pory. :) Tak wyglądało nasze miejsce od strony drogi, tam gdzieś spaliśmy:
Jechaliśmy sobie szlakiem, gdy słonko przygrzało to było ciepło, ale czuć było lekki chłodek. Oznaczenia znów do niczego, zbliżaliśmy się do Fromborka, a kolejne tabliczki wskazywały coraz większy dystans. W pewnym momencie było rozwidlenie dróg, lecz brak oznaczeń. Mogliśmy zjechać w dół i ewentualnie cofać się pod górę, albo od razu cisnąć pod górkę, a potem zjeżdżać, cudnie...
Kawałek dalej na szlaku trwała wycinka drzew.
Znów nawierzchnia nam się nie podobała i gdy dotarliśmy do drogi asfaltowej postanowiliśmy właśnie nią, a nie Green Velo, pojechać do Fromborka. Po kilku kilometrach dotarliśmy do tego ładnego miasteczka i mieliśmy ochotę zjeść rybkę nad zalewem, ale rano wszystkie smażalnie i wędzarnie były zamknięte.
Zjedliśmy sobie żabkowe hot-dogi i pojechaliśmy na rynek, spotkaliśmy Mikołaja Kopernika, siedział sobie na ławce obok nas.
Oprócz nas kręciło się tam wielu innych sakwiarzy. Michał podsunął mi genialny pomysł. Chciałam umyć włosy, ale wieczory były za zimne, żeby kłaść się spać z mokrą głową, a dni też niezbyt ciepłe, żeby z mokrą głową jechać. Od niechcenia czytał szyldy na rynku i powiedział: "możesz sobie iść do dentysty, albo do fryzjera...". Eureka! Fryzjer mi umyje i wysuszy włosy. :) Pobiegłam szybko zapytać czy z marszu można wskoczyć na rower, ale pani miała napięty grafik, szkoda.
Pojechaliśmy dalej również asfaltową drogą, omijając leżącą przy GV Nową Pasłękę. Zatrzymaliśmy się na sik-pauzę w lesie i znaleźliśmy jakiś dawny schron.
Dotarliśmy do Braniewa, podjechaliśmy pod bazylikę św. Katarzyny z Aleksandrii i ruszyliśmy dalej, ja rozglądałam się cały czas za fryzjerem.
Udało się, trafiliśmy do małego salonu, poczekałam chwilę na moją kolej i za 10 złotych miałam porządnie umyte i wysuszone włosy. Fryzjerka nie mogła się nadziwić, że musiała suszyć je tak długo. Ależ byłam szczęśliwa w tym momencie. :)
W czasie gdy ja siedziałam na fotelu fryzjerskim zaczęło padać, całe szczęście nie mocno. Jednak przed wyjazdem z miasta zatrzymaliśmy się, żeby założyć peleryny przeciwdeszczowe. Jakiś czas później na szczęście nie były już potrzebne.
W Tolkowcu łaciate panie rządziły na drodze.
Żniwa cały czas trwają.
Gdy widzieliśmy już Pieniężno na horyzoncie zaczęły nas gonić ciemne chmury.
W mieście wstąpiliśmy do Biedronki na zakupy i przeczekanie ewentualnego deszczu.
Deszcz nadszedł i nie chciał odejść. Przyniósł też spore ochłodzenie. Wiem, że to mało precyzyjne, ale prognozy w telefonach wskazywały 10-11 stopni. Założyłam wełniane ocieplane nogawki, których w ogóle nie chciałam zabierać na wyprawę i dodatkowe rękawki pod bluzę.
Jechaliśmy przed siebie zmarznięci, marząc o ciepłym śpiworku. Na długim odcinku bawiliśmy się w wyścigi z parką na zdezelowanych rowerach, oni bez bagażu mieli przewagę na podjazdach, z kolei my z naszym ładunkiem nie mogliśmy jechać wolno na zjazdach. Ostatecznie zostali w tyle na niezbyt stromym, ale długim podjeździe.
Robiło się późno i nie chcieliśmy wjeżdżać do Lidzbarka Warmińskiego pod wieczór. Nie mieliśmy ochoty nic oglądać, bo było nam zimno, a poza tym chcieliśmy zrobić ładne zdjęcia, a jak jest ciemno to są brzydkie. Zapytaliśmy o nocleg w ostatnim gospodarstwie w Laudzie, miejscowości przed Lidzbarkiem. Biegły za nami ciekawskie krowy, ale za ogrodzeniem. Średnio było gdzie rozbić namiot, bo na pastwisku krowy by nas mogły zadeptać, a na fajnym kawałku trawy widziałby nas pies, który nie lubi rowerzystów i szczekałby całą noc. Zapytaliśmy czy możemy rozłożyć się w garażu, a nasz gospodarz był w porządku i się zgodził, powiedział nawet, że zamknie nam bramę i będzie cieplej.
Przyszła do nas mama gospodarza mieszkająca w domu obok i była bardzo rozmowna. W trakcie rozmowy zamietliśmy posadzkę i zabraliśmy się za rozłożenie namiotu. Zrobiliśmy od razu herbatę, żeby się rozgrzać, na zdjęciu widać jak rozmawiając z mamą przez telefon grzeję sobie stopy. :P
Później jeszcze raz przyszła nasza gospodyni i razem z nią, już po ciemku zwiedziliśmy budowany dom. A potem poszliśmy do niej i mogliśmy się umyć w łazience. Ciepły prysznic to był strzał w dziesiątkę! :) Później obejrzeliśmy ostatni set meczu naszych siatkarzy z Rio, grali z Argentyną, punkt za punkt do 37 i musiałam pani cały czas tłumaczyć zasady, nie mogła pojąć czemu jeszcze nie kończą meczu. :D
Wróciliśmy do namiotu i około 22:00 poszliśmy spać.
Wyprawa na wschód - dzień 5. Depresja
Środa, 10 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 70.51 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:15 | km/h: | 13.43 |
Poranek był pochmurny, ale dawał nadzieję na przebicie się słońca przez chmury i tak też się stało w krótkim czasie. Poszliśmy do pani Mirki zrobić sobie herbatę, ale niebawem musiała wyjść, więc nie zawracaliśmy jej głowy zbyt długo.
Na śniadanie próbowałam pokroić kupionego w Polo Markecie ogórka, ale był tragiczny, więc skorzystałam z rosnących tuż obok namiotu i chociaż były trochę przerośnięte, to były o niebo lepsze. Oczywiście wcześniej gospodarze pozwolili nam się poczęstować warzywami z ogródka.
Spakowaliśmy wszystko, trochę powygłupiałam się z Krecikiem i ruszyliśmy w drogę.
Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do Raczków Elbląskich, gdzie znajduje się najniżej położony punkt w Polsce.
No i tak znaleźliśmy się w depresji. Na szczęście nastroje mieliśmy dobre. Będąc jeszcze w domu oglądaliśmy zdjęcie tego miejsca i wydaje nam się, że zostało przeniesione, teraz jest tuż przy głównej drodze.
Jedna ze spotkanych rowerzystek zrobiła nam zdjęcie i ruszyliśmy dalej w kierunku Elbląga.
Już w mieście zrobiliśmy sobie zdjęcie przy Bramie Targowej, przejechaliśmy m.in. obok Ratusza Staromiejskiego i Katedry pw. św. Mikołaja. Krążyliśmy trochę w poszukiwaniu początku trasy Green Velo, ujrzeliśmy pierwszy MOR czyli Miejsce Obsługi Rowerzystów, ale choć jechaliśmy w dobrą stronę to do punktu startowego nie dotarliśmy. Doradził nam tak tamtejszy rowerzysta, który mówił, że nie ma tam nic szczególnego i nie warto.
Szlak od początku nie zrobił na nas dobrego wrażenia, prowadził przez miasto raz jedną, raz drugą stroną ulicy, co sprawiało, że traciliśmy czas na światłach objeżdżając jedno skrzyżowanie dookoła.
Później w parku trafiliśmy na przeszkody nie do pokonania na rowerze...
Z jednej strony były schody, z drugiej duży uskok, ale we dwójkę sobie z tym poradziliśmy, później już tylko podjazd i kolejny MOR, w którym postanowiliśmy zrobić przerwę.
Były ławeczki, wiata, stojaki rowerowe i toaleta, niestety nieczynna. Jak dowiedzieliśmy się od miejscowych, to była już druga w tym miejscu, pierwsza została spalona. Szkoda, że nie wszyscy potrafią uszanować takich rzeczy... :(
Podczas postoju podjechał do nas rowerzysta spotkany już przez nas i chwilę pogadaliśmy o szlaku itd. Ruszyliśmy dalej, zrobiliśmy zakupy w małym sklepie i wyjechaliśmy z miasta. Czekały na nas podjazdy, bardzo ciężkie z obciążonymi rowerami, do tego zła nawierzchnia z nieubitych, dużych i ostrych kamieni, które odbijały się spod opon.
Pogoda też była średnia, dodatkowo było nam zimno na szybkich zjazdach, gdy chwilę wcześniej zgrzaliśmy się na podjeździe. Nie jechało się zbyt dobrze, a na dodatek w pewnym momencie zblokował się łańcuch w Michała rowerze. Walczył trochę z napędem i gdy już było dobrze na tyle, że mógł jechać, ruszyliśmy dalej.
Naszym oczom ukazał się w oddali Zalew Wiślany:
Jechaliśmy asfaltem i zaliczyliśmy bardzo długi zjazd, to tu osiągnęłam rekordową prędkość tego dnia - 54,7 km/h. W Suchaczu zatrzymaliśmy się w bardzo ładnym MORze, choć szkoda, że nie było z niego widoku na pobliski zalew.
Michał po raz drugi na wyprawie użył zakupionych przed nią małych kombinerek, żeby naprostować blaszkę przy kółeczku od przerzutki. Kółeczko miał tak zjechane, że aż prosiło się o szybką wymianę.
Zjedliśmy sobie obiad - bułki i frankfurterki, a potem sporo słodyczy na deser.
Oznaczenia GV prezentują się całkiem fajnie, ale z Elbląga przejechaliśmy niecałe 20 kilometrów, a nie 38,5 jak wskazuje poniższy znak:
Szlak w końcu przyprowadził nas nad Zalew Wiślany, do małej plaży, gdzie zrobiliśmy sobie zdjęcie. Gdyby było później, może pokusilibyśmy się o spanie w tym miejscu. Jednak trzeba było dokręcić jeszcze trochę tego dnia.
Jadąc drogą z płyt dotarliśmy do Tolkmicka, zrobiliśmy zakupy w sklepie i ruszyliśmy dalej.
Droga z asfaltowej zmieniła się w płyty, a później znów w te okropne kamienie... Miałam dość tego dnia, tych górek, byłam zmęczona i złapałam kryzys, nie miałam już siły na te podjazdy. Postanowiliśmy się rozbić, miejsce znaleźliśmy ładne, na skraju lasu, z ładnym widokiem. Dopiero gdy po powrocie z wyprawy analizowałam mapy zorientowałam się, że był to Park Krajobrazowy Wysoczyzny Elbląskiej. Ups... :P
Rozbiliśmy namiot i zajęliśmy się codziennymi czynnościami, ja pompowałam materac, Michał spinał rowery, później układanie wszystkiego, gotowanie... Przy kolacji mieliśmy mały wypadek, Michał chciał odgonić komara, który sobie na mnie przysiadł i tak się zamachnął, że wylał całą zupkę. Szybko zagotowaliśmy wodę na kolejną i wyzbieraliśmy z trawy makaron, na tyle ile się dało. Po co niepotrzebnie kusić zwierzaki.
Worek z wodą wisiał sobie pięknie na gałęzi, więc było wygodnie, niemalże luksusowo. :)
Posprzątaliśmy wszystko i po 20:00 szykowaliśmy się do spania. Gdy już leżeliśmy w namiocie zerwał się wiatr i przygnał całkiem konkretną burzę. Mimo to udało nam się zasnąć spokojnie. :)
Wyprawa na wschód - dzień 4. Niepewna pogoda
Wtorek, 9 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 71.53 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:24 | km/h: | 16.26 |
1:0 dla deszczu, ręczniki mokre :P
Padało w nocy i dzień czwarty również powitał nas deszczem, więc rano trochę dłużej poleżeliśmy w śpiworkach.
Zdecydowaliśmy, że zwiniemy się szybko, kiedy tylko przestanie padać i ruszymy dalej, a śniadanie zjemy pod jakimś dachem, może się trafi jakiś przystanek, albo inna wiata.
Poszliśmy się pożegnać i podziękować za możliwość noclegu, ale już była inna wychowawczyni, która nie wiedziała nawet o naszej obecności. Porozmawialiśmy z nią chwilę i doradziła nam, żeby do następnej miejscowości nie jechać bezpośrednio, bo droga jest brukowa, tylko troszkę dalej, gładkim asfaltem.
Posłuchaliśmy rady i pojechaliśmy, pogoda była niepewna, bardzo pochmurno. Mieliśmy małą przygodę z psami, 3 małe wioskowe kundelki chyba czyhały na nas gotowe pogryźć nasze kostki, bo rozstawiły się z każdej strony skrzyżowania. Nie lubię takich psów i zawsze dostaję nadprzyrodzonych mocy i pedałuję niesamowicie szybko, żeby uciec. :D W takich sytuacjach przydaje się gaz pieprzowy, który Michał zawsze ma w kieszonce.
Zatrzymaliśmy się przed Szynwałdem, na przystanku autobusowym, rozłożyliśmy tropik od namiotu i szykowaliśmy śniadanie.
Michał zajął się gotowaniem wody na zupki, a ja przygotowaniem bułek.
Śniadanko było dobre i klimat też fajny, wyprawowy. :)
Pojechaliśmy dalej, pogoda była cały czas bardzo niepewna, teren zrobił się leciutko pagórkowaty. Mijaliśmy kolejne miejscowości, po raz pierwszy na tej wyprawie spotkaliśmy dwóch innych sakwiarzy.
Przed Prabutami pogoda z niepewnej zmieniła się na pewną, na pewno będzie padać... Gnaliśmy co sił w nogach, zaczynało padać coraz bardziej, ale nie było po drodze żadnej wiaty przystankowej. Dopiero w centrum podjechaliśmy pod Polo Market.
Postanowiliśmy wykorzystać czas i zrobić zakupy. Prawie przestało padać, więc ruszyliśmy. Kawałek dalej znów się zatrzymaliśmy pod sklepem odzieżowym i założyliśmy peleryny, padał drobny deszczyk i mieliśmy nadzieję, że uda nam się jechać dalej.
Pojechaliśmy, jednak po około kilometrze znów wylądowaliśmy na przystanku autobusowym, bo rozpadało się dość mocno. Sytuację musiały naprawić żelki. :D
Pedałowaliśmy dalej, przejechaliśmy przez Mikołajki Pomorskie i znów zaczęło padać dość mocno, schowaliśmy się pod gęstymi drzewami i przeczekaliśmy.
W Dzierzgoniu zrobiliśmy zakupy i zjedliśmy coś przed sklepem, było zimno.
Pojawiły się pierwsze drogowskazy na Elbląg, następnego dnia już wjedziemy na Green Velo.
Opuściliśmy woj. pomorskie i dotarliśmy do Świętego Gaju, gdzie znajdowało się Sanktuarium Świętego Wojciecha, niestety zamknięte.
Nieopodal był mały sklepik i postanowiliśmy tam poprosić o napełnienie worka wodą, ale pani nie miała tam żadnego zlewu i kranu. Chciałam się niedługo rozbijać, mimo że nie było jeszcze 18:00, a na licznikach niecałe 70 km, ale dzień był jakiś taki dziwny i męczący. Rozglądaliśmy się za dobrym miejscem do spania i dojechaliśmy do Starego Dolna.
Michał zagadał o wodę do pani, która była przed domem w ogródku. Poszli napełnić worek wodą i po drodze bajerował, pytał kogo jest pole po drugiej stronie ulicy, bo szukamy trochę miejsca na rozbicie namiotu, aż w końcu pani Mirka powiedziała, że przecież ona ma ogródek, tylko nie wie czy ten nasz namiot się zmieści. :) I tak o godzinie 18:00 mieliśmy już miejscówkę do spania, a w dodatku pod wieczór się trochę wypogodziło. Towarzystwa na ogrodzie dotrzymywał nam Krecik:
Szybko rozbiliśmy namiot i chcieliśmy zabrać się za przygotowanie kolacji, ale przyszedł syn naszej gospodyni - Pan Mirek. Nalegał bardzo, żebyśmy przyszli do domu na kawę, nie byliśmy w stanie odmówić, więc poszliśmy.
Wypiliśmy kawę, do kawki czekoladki, a później do domu wróciła pani Mirka, zrobiła nam herbatę i kanapki, przyniosła też ogórki kiszone. Porozmawialiśmy jeszcze trochę z gospodarzami i udaliśmy się do namiotu. Pan Mirek proponował jeszcze, żebyśmy przyszli do jego pokoju "na telewizję", ale tym razem odmówiliśmy, nie brakowało nam wcale takich rozrywek. :)
W namiocie mieliśmy trochę roboty z układaniem wszystkich rzeczy, żeby mieć miejsce do spania.
Oby następny dzień był słoneczny. :)
Wyprawa na wschód - dzień 3. Dziwne nazwy miejscowości
Poniedziałek, 8 sierpnia 2016
Kategoria ze zdjęciami, z sakwami, z Michałem, Wschód 2016, 3. 50-100km
km: | 91.09 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:53 | km/h: | 15.48 |
Nocka minęła nam spokojnie, bez przygód i deszczu. Poranek i czas potrzebny na przygotowanie się do wyjazdu podobnie jak dzień wcześniej, to chyba dla nas norma. Pobudka około 7:00, ale wstajemy bardziej przed 8:00, do tego 1,5-2 h na ogarnięcie wszystkiego i o 9:30 ruszamy (czasem bardziej przed 10:00). Staramy się wszystko robić dość sprawnie, ale bez wielkiego pośpiechu. Wydaje nam się, że sporo czasu marnujemy rano, ale szybciej nie potrafimy, więc chyba tak musi być. :)
Śniadanko tego dnia było na bogato, bułka z serem, pomidorem i ziołami prowansalskimi - pychota, a do picia galaretka na ciepło. Pomysł z galaretką podpatrzyliśmy na filmikach pana, który jechał Green Velo w tym roku, żelatyna dobrze wpływa na stawy, może nam pomoże trochę.
Miejsce naszego noclegu od strony drogi wyglądało tak:
Ruszyliśmy, jechało się bardzo przyjemnie, było ciepło i słonecznie. Zrobiliśmy zakupy w Biedronce i jechaliśmy dalej, trochę przez las, później spokojnymi, asfaltowymi drogami.
Przejechaliśmy przez Kowalewo Pomorskie, za miejscowością zobaczyliśmy takie uprawy, pierwszą myślą było "co to?", ale po chwili zastanowienia uznaliśmy, że może to być tytoń.
Słońce mocno grzało, więc pedałowaliśmy z trudem, jednak kolejne kilometry powoli nabijały się na liczniki. Uśmiechy na twarzach zapewniały nam nazwy mijanych miejscowości.
Zapluskowęsy były pierwszym hitem, dalej było Pływaczewo i w końcu Zieleń, gdzie podczas przerwy regeneracyjnej zrobiłam to zdjęcie. To chyba kozioróg dębosz - chroniony zjadacz pomników przyrody.
Przerwa była dość długa, było nam gorąco, więc chcieliśmy trochę odsapnąć i się najeść. Nasmarowałam się też kremem z filtrem, bo trochę przypiekło mi się ramię podczas jazdy. Przejechaliśmy przez Czystochleb i wjechaliśmy do Wąbrzeźna, bardzo urokliwego miasteczka. Przy brukowanej ulicy, którą jechaliśmy znajdowały się piękne budynki, m.in. ratusz. Nie wiem jak to się stało, ale nie mamy stamtąd ani jednego zdjęcia. :(
Kilka kilometrów dalej przejechaliśmy przez Łopatki i Łopatki Polskie, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę nad jeziorem. Miło było pomoczyć chwilę zmęczone stopy. Nie kąpaliśmy się, bo nie chcieliśmy robić zbyt długiej przerwy.
Pod koniec postoju odwiedził nas kolejny robak, chyba im też bardzo podoba się moja nowa torba. :P
Jechaliśmy dalej, wszędzie trwały żniwa, pogoda była dobra, można było zbierać plony. Przyglądaliśmy się starym ciągnikom i kombajnom, jakich dawno już nie widzieliśmy, pamiętam takie z dzieciństwa, ale teraz w naszej okolicy raczej śmigają nowsze sprzęty.
Jechaliśmy dalej i dotarliśmy do Rywałdu, gdzie zjechaliśmy na chwilę z trasy, żeby odwiedzić Sanktuarium Maryjne.
Pogoda się zmieniała, straszyła burzą żniwujących rolników i biednych rowerzystów bez dachu nad głową. :P Pojechaliśmy do sklepu, zrobiliśmy zakupy, poprosiliśmy też o napełnienie worka wodą, tak na wszelki wypadek, gdyby przyszło nam się niedługo rozbijać.
Przed sklepem pierwszy raz widzieliśmy taką specyficzną ozdobę:
Chmury burzowe goniły nas przez jakiś czas, ale jakoś się rozeszły. My jechaliśmy dalej, mijając kolejne miejscowości. Dotarliśmy do Łasina gdzie znajduje się chyba najdziwniejszy znak drogowy, jaki do tej pory spotkałam:
Postanowiliśmy, że będziemy niedługo szukać miejsca na nockę, a że było wcześnie i dość ciepło, pomyśleliśmy o prysznicu. Poprosiliśmy panią, która zrywała maliny przed domem o napełnienie prysznica i zgodziła się od razu. Michał poszedł pomóc w napełnianiu, a ja dostałam miskę z malinami z poleceniem, żebym sobie pojadła. Cudownie! :) Pani zawołała wnuczkę, która była na wakacjach, zaczęła opowiadać o tym, że też jeździ na rowerze i że następnym razem pojedzie z nami. Najbardziej rozbawiła mnie pytaniem do babci: "A zrobisz pani kawkę?" :D Jakże chętnie wypiłabym sobie dobrą, domową kawkę, ale nie chcieliśmy nadużywać gościnności, no i czas uciekał. Dostaliśmy za to słoneczniki i gruszki na drogę. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, zapakowaliśmy to wszystko na rowery i pojechaliśmy dalej w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
Szukaliśmy go w miejscowości Wydrzno, jednak nie było dobrych miejsc, wszędzie pola, zero lasów, krzaków... Pierwsza próba u gospodarza nieudana, starszy pan był miły, ale się nie zgodził. Michał pytał o nocleg, może gdyby wysłać mnie - dziewczynę, to by się tak nie bał. :)
W końcu, po chwili zastanowienia wjechaliśmy do parku, gdzie był Dom Dziecka zlokalizowany w pałacu. Zapytaliśmy o możliwość nocki i wychowawczyni zadzwoniła do pani dyrektor, która się zgodziła.
Szybko zabraliśmy się za rozbijanie namiotu, zaszło słońce i robiło się zimno, a chcieliśmy się umyć pod prysznicem. Po ekspresowym myciu ugotowaliśmy makaron, najedliśmy się i poszliśmy spać. Ręczniki rozwiesiliśmy na drzewie, szanse że zmokną bardziej - 50%, że wyschną - 50%, można zaryzykować, rano okaże się z jakim wynikiem. :D