Wpisy archiwalne w kategorii
z sakwami
Dystans całkowity: | 3155.23 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 208:49 |
Średnia prędkość: | 15.11 km/h |
Maksymalna prędkość: | 56.00 km/h |
Liczba aktywności: | 42 |
Średnio na aktywność: | 75.12 km i 4h 58m |
Więcej statystyk |
Wyprawa Nysa Odra - dzień 3. Dzik jest dziki
Piątek, 17 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 74.51 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:42 | km/h: | 15.85 |
Spało nam się dobrze, tylko Michał widział ślimaki łażące po sypialni. Gdy ja się obudziłam już ich nie było. :)
Nadszedł czas na poranne ogarnięcie, Michał zajął się rowerami, a ja śniadaniem.
Chcieliśmy zebrać się w miarę sprawnie, ale i tak zeszło nam około dwóch godzin. Ruszyliśmy wzdłuż pola, żeby wyjechać na drogę i wrócić na szlak. W pewnym momencie Michał stwierdził u siebie awarię, but mu się wypinał czy coś i musieliśmy po kilkuset metrach zrobić pierwszą przerwę. Stanęliśmy w cieniu pod drzewami, bo słońce już nieźle prażyło. Chwilę zajęło dokręcenie śrubki i wróciliśmy na szlak. Dobrze, że śrubka nie wypadła całkiem bo mielibyśmy większy kłopot.
Droga była bardzo przyjemna, jechaliśmy głównie asfaltem pomiędzy lasem, a rzeką. Zdarzały się też urokliwe miejscowości z pięknymi uliczkami. W Marienthal szlak został poprowadzony pomiędzy zabudowaniami klasztornymi, bardzo ładnie.
Był tam nawet pomnik Świętego Jana Pawła II:
Zatrzymaliśmy się tam tylko na chwilę, żeby zrobić zdjęcie po czym pojechaliśmy dalej. Po kolejnej godzinie jazdy usiedliśmy na dłużej, żeby coś zjeść i chwilę odpocząć:
Krajobraz zmienił się nieco, jechaliśmy częściej przez pola, co nie oznacza, że polnymi drogami. Nieustannie towarzyszyła nam asfaltowa ścieżka, przerywana tylko kilkudziesięcio- lub kilkuset- metrowymi odcinkami kostki, bruku czy polnej drogi.
Po południu dojechaliśmy do Gorlitz czyli niemieckiej strony Zgorzelca. Postanowiliśmy tam zrobić zakupy na wieczór. Już się przyzwyczailiśmy, że nie ma tam sklepików w małych miejscowościach i Biedronek, Lidlów itp. w większych wioskach. Podjechaliśmy do City Center w którym była Norma. Najpierw ja poszłam na zakupy, potem Michał poszedł dokupić jeszcze więcej słodyczy. :P
Nie mogliśmy jednak oddać tam butelek za kaucją, więc poszukaliśmy Kauflandu. Po drodze zaczęły na nas padać ogromne krople i pędziliśmy co sił w nogach. Udało nam się nie zmoknąć, ale z butelkami znów był problem. Pewna baba gdakała do nas po niemiecku choć wiedziała, że nic nie rozumiemy :P Niesamowita była - buzia jej się nie zamykała. Z kolei Polak, który na straganie obok sprzedawał owoce i warzywa powiedział Michałowi, co i jak ma zrobić z tymi butelkami. Później chwilę z nami pogadał i poczęstował brzoskwiniami. Oferował też pomidory, ale nie mieliśmy gdzie ich włożyć, żeby się nie podusiły. Bardzo miło z jego strony. Skorzystaliśmy jeszcze z darmowej toalety i wróciliśmy na szlak.
Chmury się rozeszły, wyszło słońce, zrobiło się parno i gorąco. Zrobiliśmy postój w cieniu. Michał poszedł kupić więcej picia, a ja uszykowałam bułki. Po "obiedzie" zjedliśmy jeszcze wafelki, wylizując je z papierków bo się rozjechały od gorączki. Miło i przyjemnie siedziało się w cieniu, ale na wyprawie trzeba jechać, a nie siedzieć, później już nie ma wielu takich szans :D
Zdarzały się krótkie postoje, tzw. sik-pauzy :P Jechaliśmy trochę polami, trochę lasami i nie spieszyliśmy się zbytnio. Zaczęły pojawiać się śmieszne znaki z dziwnymi grafikami. Po kilku kilometrach okazało się, że jest tam jakiś taki dziwny ośrodek, ścieżka zdrowia, kozy, dużo drewnianych elementów, chatek, przejść... Różne rzeczy.
Część dziwactw widać na zdjęciu poniżej, ale teren był bardzo rozległy:
Trochę dalej zobaczyliśmy taki znak:
Szykował się niezły zjazd, Michał chciał zdjęcie, włączył kamerę i ruszył. Zjazd okazał się być bardzo krótki, więc nie było o co robić tyle zamieszania, po paru sekundach jechaliśmy już taką ścieżką:
Słyszeliśmy w niedalekiej odległości różne głosy, tak jakby ktoś kąpał się w rzece. Zamarzyło nam się ładne zejście do rzeki i kąpiel, ale nie było żadnego zjazdu ze szlaku, więc pojechaliśmy dalej.
Dojechaliśmy do miasteczka Rothenburg i zrobiliśmy sobie wspólne fotki.
Za miastem pomyśleliśmy, że jeśli się uda zjedziemy do rzeki i się wykąpiemy. Odbiliśmy ze szlaku, zjechaliśmy z górki i wylądowaliśmy na polu, rzeka była dość daleko. Pomyślałam sobie, że są tu potencjalne miejsca na nocleg, więc trochę się rozejrzeliśmy i pojechaliśmy w stronę Nysy. Zejścia do wody nie było, więc cofnęliśmy się i sprawdzaliśmy gdzie możemy się rozbić, żeby nas nie było widać.
Znaleźliśmy miejsce przy polu, na skraju lasu. Michał zapakował turystyczny prysznic do worka i pojechał po wodę z rzeki:
Nie było go dość długo, w tym czasie zdążyłam rozbić namiot, co wcale nie było trudne w pojedynkę. Nadmuchałam materac i wzięłam się za rozkładanie kuchni.
Wrócił z wodą, umocowaliśmy prysznic na drzewie i poszedł się myć, później ja. Oszczędnie puszczając wodę można się zmoczyć, namydlić i później porządnie spłukać. Rewelacja! Po trzech dniach jazdy w upale się umyć - bajka :)
Czuliśmy się wspaniale :P
Pierwszy raz coś ugotowaliśmy na wyprawie, makaron z sosem pomidorowym - pychota. Pierwszego dnia mieliśmy jedzenie z domu, a drugiego było zbyt późno na gotowanie. Zjedliśmy makaron, trochę za dużo ugotowałam, ale daliśmy radę.
Czyści i pachnący położyliśmy się spać. Gdy już prawie zasypialiśmy, usłyszeliśmy kroki - tup, tup, tup, tuż obok namiotu, później głośne chrumknięcie i dziwne sapanie. Odwiedził nas dzik, baliśmy się poruszyć, ale po chwili już go nie było. Nieźle nas nastraszył :D
Niebawem zasnęliśmy po tym dniu (i wieczorze!) pełnym wrażeń.
<<< Dzień 2. Dzień 4. >>>
Wyprawa Nysa Odra - dzień 2. Z gór w dół
Czwartek, 16 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, Szlak Odra-Nysa 2015, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 64.22 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:57 | km/h: | 12.97 |
Nocka minęła nam pod znakiem nieustannego zjeżdżania w dół, co przewidzieliśmy już wieczorem. Jednak ogólnie można stwierdzić, że się wyspaliśmy. Niemiłą niespodzianką po obudzeniu był natomiast deszcz. Zaczęło kropić i rozpadało się dość mocno. Nie było rady, trzeba było przeczekać.
Trochę jeszcze poleżeliśmy i zaczęliśmy się pakować, zjedliśmy śniadanko, złożyliśmy namiot i ruszyliśmy.
Tak wyglądało miejsce naszego noclegu, z lewej strony za pasem zieleni główna droga, za nami droga dojazdowa do miejscowości.
Widoki były bardzo ładne, ale podjazdy bardzo ciężkie. Na szczęście nie za długie i zaraz były zjazdy. Na jednym z nich, asfaltowym i mokrym po porannym deszczu, żałowałam że nie mam błotników. :P
Rozglądaliśmy się za sklepem w miejscowościach, przez które przejeżdżaliśmy, ale ciężko było. W końcu dojechaliśmy do czeskiego odpowiednika Odido - Moj Obchod, który był zamknięty. Otwierali go rano i popołudniu. :P
Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy sklep i zrobiliśmy zakupy, przy okazji dłuższą przerwę na jedzenie. Okazało się, że wszystkie napoje były gazowane :P Dokupiliśmy jeszcze coś niegazowanego i mrożoną kawę w kartonie, była pyszna, cudownie orzeźwiająca.
Jechaliśmy trasami asfaltowymi, mało ruchliwymi drogami, ale często też w terenie. W pewnym momencie naszym oczom ukazała się nasza przewodniczka - Nysa Łużycka :) Już znacznie szersza i głębsza, choć nadal spokojna:
Już od dnia poprzedniego zdumiewały nas oznaczenia szlaku, a właściwie szlaków. Czasem były napisy ODRA-NISA, a nawet logo szlaku, czyli zielony trójkąt, lecz po czeskiej części szlak pokrywał się z różnymi innymi szlakami. Raz był to szlak 14, innym razem 14A, 21 czy 20. Zdarzały się absurdalne sytuacje gdy na odcinku kilkuset metrów było oznaczenie 14, zaraz 21 i znów 14. :) Udało nam się jednak jechać zgodnie z zaplanowaną trasą, po części dzięki nawigacji :)
Mieliśmy do wydania jeszcze kilka koron, dlatego szukaliśmy sklepu jeszcze przed granicą. Znaleźliśmy jeden, obok rozsiedliśmy się pod wielką, starą lipą i Michał poszedł na zakupy. Nie zrobił ich, bo sklep był zamknięty, w sumie już nas to nie zdziwiło za bardzo. :P Zostaliśmy w tym miejscu, wyjęliśmy zapasy jedzenia i zjedliśmy "obiad" czyli bułki, orzeszki i batoniki.
Ruszyliśmy dalej, było już późne popołudnie, a chcieliśmy tę noc spędzić już u zachodnich sąsiadów. Dojechaliśmy do granicy i zaczęły się nowe oznaczenia, bardzo czytelne, nawet podano kilometry do poszczególnych, ważniejszych miast i miejscowości.
Niebawem dotarliśmy do Trójstyku granic Polski, Czech i Niemiec. Tam chcieliśmy początkowo rozpocząć naszą przygodę, jednak brak połączeń kolejowych sprawił, że zaczęliśmy od źródła Nysy i w sumie bardzo dobrze :) Jest to miejsce charakterystyczne, więc zrobiliśmy tam postój, kilka zdjęć i korzystając z tego, że złapaliśmy polski zasięg, zadzwoniliśmy do domów.
Jechaliśmy piękną, asfaltową ścieżką wzdłuż rzeki, po drugiej stronie nie było nic oprócz chaszczy, ale widok biało-czerwonych słupków i tak był najpiękniejszy.
Dotarliśmy do Zittau, po polsku do Żytawy. Krążyliśmy po mieście długo szukając sklepu, małych nie było, dużych też nie. Znaleźliśmy Lidla, który był bardziej przy wjeździe, więc trochę nadrobiliśmy. Po zakupach zaczęliśmy szukać noclegu. Jeszcze w mieście przy parku, mieliśmy dobre miejsca, ale było tam pełno ślimaków bez skorupki, fuj... :P Zrezygnowaliśmy i wyjechaliśmy z miasta, zjechaliśmy w stronę rzeki, ale tam ślimaków było jeszcze więcej. Wróciliśmy do głównej drogi i jadąc dalej rozglądaliśmy się za miejscem. Nic z tego, a na dodatek złapałam z przodu gumę. Zdjęliśmy koło, dętkę, ale dziury ani śladu. Założyliśmy wszystko z powrotem, napompowaliśmy dętkę i jechaliśmy dalej, rozglądając się za noclegiem.
Udało nam się znaleźć miejsce niedaleko miejscowości Radgendorf, na polance przy polu. Ślimaki były, ale nie tak dużo. I tak musiałam kilkanaście wywalić z przedsionka i sprzed wejścia kijkiem od kamery. :P
Gdy zaczęliśmy się rozkładać, było prawie ciemno, a gdy skończyliśmy to już całkiem. Zjedliśmy kolację i weszliśmy do namiotu. Czekało nas jeszcze klejenie dętki, okazało się, że jest mini dziurka z boku, cały czas się zastanawiamy jak to możliwe.
Poszliśmy spać modląc się, żeby ślimaki nie zjadły nam namiotu :D
<<< Dzień 1. Dzień 3. >>>
Wyprawa Nysa Odra - dzień 1. Zaczynamy
Środa, 15 lipca 2015
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami, Szlak Odra-Nysa 2015
km: | 53.49 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:23 | km/h: | 12.20 |
Nadszedł ten dzień, w którym plany stają się rzeczywistością. :)
Pobudka była bardzo wcześnie, bo przed 4:00. Mieliśmy godzinę na ogarnięcie się, zrobienie kanapek, zapakowanie rowerów i wyjście z domu. Chwilę przed 5 wyjechaliśmy w kierunku dworca:
Poznań powoli budził się do życia, przejazd poszedł nam sprawnie. Na dworcu zjechaliśmy windą z rowerami, ale trzeba było się dostać na odpowiedni peron, nie uśmiechało nam się znosić i wnosić tych rowerów, ani dostać mandatu za przechodzenie górą. Zapytaliśmy więc panów z SOK czy możemy przejść, problemu nie było, sami nas przeprowadzili. :)
Z wejściem do pociągu również nie było problemu, dużo miejsca:
Nie wieszaliśmy rowerów, i dobrze, bo przez całą drogę przybyły tylko 2 rowery więc nasze mogły bez problemu tak stać :)
Po 6,5 godziny jazdy pociągiem wysiedliśmy na stacji Szklarska Poręba Górna.
Na początku czekał nas fajny zjazd, ale potem podjazd prawie do granicy. Żartowałam, że przez te kilka kilometrów będzie trzeba zrobić co najmniej 4 przerwy, ale wystarczyła jedna.
Zjedliśmy po kanapce, coś słodkiego i po 15 minutach pojechaliśmy dalej. I znów pod górę, uff... ciężko, zaczęłam myśleć w co ja się wpakowałam. Za tym podjazdem będzie zjazd, potem następny podjazd, kolana bolały, a sakwy ciągnęły rower w dół. Jakoś tak powoli dojechaliśmy do granicy polsko-czeskiej. Oczywiście fotka:
Przyznam, że jazda była dla mnie momentami bardzo ciężka, ale dawała też wiele radości. Jechaliśmy powoli, pod górkę kilka kilometrów na godzinę. Zaczęło mi brakować lżejszych przełożeń, bo 1-1 i tak było za ciężkie. :D Kilka razy robiliśmy krótkie przerwy, niezbyt długie, żeby się nie zastać.
Gdy zbliżaliśmy się do Nowej Wsi, zaczęliśmy rozglądać się za oznaczeniami gdzie może znajdować się początek szlaku. Zrobiliśmy dłuższą przerwę i w międzyczasie zapytaliśmy miejscowych rowerzystów o Pramen Nisy czyli źródło Nysy Łużyckiej.
Dojechaliśmy do Nowej Wsi, naszym oczom ukazała się tablica informująca o szlaku w językach: czeskim, niemieckim i polskim. Fajnie, ale tłumaczenie na poziomie translatora google.
Dojechaliśmy do źródła, rzeka wypływa z dwóch stron w dole obok dużego głazu, jest tam też kilka tablic informacyjnych i pamiątkowych.
Jest też tablica informująca o wielkim otwarciu pierwszego mostu na rzece, które miało miejsce jakiś czas temu przy udziale mieszkańców wsi, oto on:
Wyjechaliśmy z Nowej Wsi, oznaczenia szlaku były słabe, a wręcz nie było ich w ogóle. Gdyby nie to, że znaliśmy kierunek i Michał miał wgrany ślad w nawigację, pewnie trochę czasu byśmy stracili na studiowaniu map i szukaniu drogi.
Szukaliśmy sklepu, w Nowej wsi był zamknięty, więc pojechaliśmy do Jabłońca. Tam chyba zjechaliśmy ze szlaku kierując się strzałkami do Kauflandu. Zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy dalej, by za miastem poszukać noclegu.
Kilka razy zjeżdżaliśmy z drogi, ale miejsca były niedobre - to jakieś podmokłe, tamto zbyt widoczne, albo prawie dobre, bo zbyt strome. Po kilku kilometrach znaleźliśmy miejsce na polance tuż obok drogi, zasłonięte przez pas drzewek i krzaków. Bardzo fajne, ale delikatnie z górki, no cóż... w górach trudno o idealnie poziome miejsce.
Rozbiliśmy namiot, każdy miał swoje 3 minuty w namiocie na "prysznic" chusteczkami nawilżanymi. Później zjedliśmy resztę bułek i do tego cieplutkie zupki. Posprzątaliśmy wokół namiotu i położyliśmy się spać. Już wiedzieliśmy, że całą noc będziemy zjeżdżać w dół :P
Dzień 2. > > >
Do Michała przed wyprawą
Wtorek, 14 lipca 2015
Kategoria 1. 1-30km, transport, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 21.97 | km teren: | 0.00 |
czas: | 01:07 | km/h: | 19.67 |
Przed wyprawą spałam u Michała, bo od niego jest bliżej na dworzec PKP. Zapakowałam więc wszystkie tobołki na rower, pożegnałam się z mamą, zrobiła mi zdjęcie na pamiątkę i pojechałam.
U Michała przepakowaliśmy sakwy i worki. Po sprawdzeniu czy wszystko co potrzebne jest załatwione i spakowane, poszliśmy spać. :)
Pierścień - dzień 3
Sobota, 6 czerwca 2015
Kategoria 3. 50-100km, WPN, z Lotką, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami, Pierścień dookoła Poznania
km: | 56.56 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:36 | km/h: | 15.71 |
Obudziliśmy się wyspani, ale stwierdziłam z Michałem, że karimaty są zdecydowanie niewygodne. Namiot był mokry od rosy, dlatego wyjęliśmy wszystkie rzeczy, przenieśliśmy go na środek polany i zaczęliśmy szykować śniadanie.
Cudownie smakuje śniadanie na świeżym powietrzu, o ile nikt w nim nie przeszkodzi. Poprzedniego dnia rozbijając się, nie sprawdziliśmy na mapie gdzie jesteśmy. Podjechało do nas dwóch panów terenowym samochodem i poinformowali nas, że to jest Rogaliński Park Krajobrazowy i nie można w tym miejscu biwakować. Zauważyli namiot wystawiony na środek polany. Na szczęście wokół nas było czysto, już się prawie spakowaliśmy i po naszym zapewnieniu, że w przyszłości będziemy bardziej uważni, odjechali. :)
Zwinęliśmy namiot, przyszedł czas odjazdu. Do domu już blisko. Wśród pięknych starych dębów dojechaliśmy do Rogalinka.
Mniej i bardziej znanymi drogami dojechaliśmy do Mosiny, zgubiliśmy szlak, trochę pokrążyliśmy, ale dojechaliśmy do podjazdu na Osową Górę. Powoli, dzielnie walczyliśmy. :)
Droga była już nam doskonale znana. Długi, piaszczysty zjazd, przejazd w pobliżu jeziora Góreckiego, przez Górkę, Łódź, do Stęszewa. Przy Żabce zrobiliśmy postój, zjedliśmy lody, dokupiliśmy wodę, a Lotka z Michałem dokończyli czipsy. :)
Jadąc dalej przez miejscowość Wielka Wieś zastanawialiśmy się jak odmienia się tę nazwę. Jadę do... Wielkiej Wsi? :P Może prof. Miodek by pomógł :D
Za Mirosławkami już było widać Tomice:
A z Tomic to już żabi skok do Żarnowca czyli naszej mety, tzn. mety na szlaku, bo jeszcze trzeba było wrócić do domu.
Przy źródełku był czas na obmycie się chłodną, czystą wodą, zdjęcia i radość z przejechania szlaku. Michał zrobił to już kilkakrotnie, ale pierwszy raz rozkładając to na kilka dni. Zarówno dla niego, jak i dla Doroty, była to pierwsza wyprawa ze spaniem w namiocie. Tym bardziej się cieszę, że im się spodobało.
Po powrocie do domu mama zrobiła nam ostatnie pamiątkowe zdjęcie, Lotka pojechała do domu, a my do domu poszliśmy, wykąpać się, najeść i próbować ochłodzić.
Dziękuję Wam za wspólny trip i mam nadzieję, że kiedyś to powtórzymy! :)
<<< dzień 1 <<< dzień 2
Pierścień - dzień 2
Piątek, 5 czerwca 2015
Kategoria Pierścień dookoła Poznania, 3. 50-100km, z Lotką, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami
km: | 74.46 | km teren: | 0.00 |
czas: | 04:45 | km/h: | 15.67 |
Obudziliśmy się wyspani, słońce pięknie przyświecało i w ogóle było pięknie. :) Gdyby tylko tak spać na materacu, a nie na karimacie... Niestety nie mieliśmy wyboru, tylko trzy karimaty zmieszczą się w namiocie, materace są za szerokie.
Przyszedł czas na poranną toaletę, herbatę, zjedzenie resztek jedzenia od wczoraj i spakowanie namiotu. Postanowiliśmy "porządne śniadanie" zjeść pod najbliższym sklepem. Pierwszy nocleg, pierwszy poranek, więc pakowanie i ogarnianie się do wyjazdu poszło sprawnie, ale bez pośpiechu. :)
Wyjechaliśmy z miejsca noclegu na szlak i kilkaset metrów dalej było obiecane śniadanko:
Niebo było bezchmurne, zapowiadał się kolejny słoneczny i upalny dzień - i dobrze, lepiej upał niż deszcz.
Dokładnie nie pamiętam przez jakie miejscowości jechaliśmy, pamiętam na pewno Bednary, Promno, Promienko, Gorzkie Pole itp. Dużo dróg wśród pól, trochę po lasach. Ogólnie bardzo przyjemnie... i gorąco. Raz mieliśmy potencjalnie niebezpieczną sytuację. Jechaliśmy z górki, po piachu, jeden za drugim. Lotka straciła równowagę, stanęła - Michał gwałtownie zahamował, ja też, ale mimo tego wjechałam mu w sakwę. Na szczęście obyło się bez strat w ludziach i sprzęcie.
Jechało się jakoś tak ciężko, wszystko fajnie, ale upał dawał się we znaki. Co jak co, ale pogoda nam się udała. :P
Dojechaliśmy do Kostrzyna i pojechaliśmy do Biedronki, wciągnęliśmy pizzerki, lody i uzupełniliśmy zapas picia.
Droga przez mniejsze i większe wioski bardzo fajna, w szczególności na takich asfaltowych odcinkach:
Przed Kórnikiem odcinki mniej przyjemne, dużo polnych, piaszczystych dróg z tarką.
Zrobiliśmy przerwę na podjedzenie drożdżówek, a tak wyglądały Lotki nogi dzięki nieustannemu działaniu słońca. Zdjęcie tego nie odda, ale czerwień była bardzo nasycona. Nazwaliśmy to zjawisko "Ogień w nogach" - tak rowerowo :D
Przy Zamku Kórniku nie zatrzymaliśmy się, zdjęcie zrobione z drogi:
Już od dłuższego czasu każdy z nas odczuwał pewną potrzebę, ale nie było gdzie jej załatwić. Trzeba było przejechać przez Kórnik, zrobić zakupy na wieczór, wyjechać za Bnin i dopiero wtedy mogliśmy się zatrzymać. :P
Kiedy już wszystkim ulżyło ruszyliśmy dalej powoli myśląc o noclegu. Dojechaliśmy do Rogalina i nie mogliśmy odpuścić wspólnej foty przy pałacu, poprosiliśmy przechodnia o zrobienie zdjęcia:
Myślałam o tym, żeby dojechać do Rogalinka, ale Michał powiedział, że za Rogalinem zna dobre miejsce na nocleg. Po dokładnej analizie terenu, obejrzeniu miejsca z każdej strony, udało nam się znaleźć odpowiednie. :)
Przyszedł czas na rozłożenie namiotu, toaletę (znów każdy miał swoje 3 minuty) i gotowanie kolacji. Szef kuchni polecał makaron z sosem pieczeniowym i kiełbaskę z kurczaka z grilla (jednorazowego)
Kolacja była bardzo smaczna. Gdy już zjedliśmy, posprzątaliśmy po sobie i położyliśmy się w namiocie. Trochę jeszcze pogadaliśmy i poszliśmy spać.
Tak minął dzień drugi. :)
<<< dzień 1 dzień 3 >>>
Tak minął dzień drugi. :)
<<< dzień 1 dzień 3 >>>
Pierścień - dzień 1
Czwartek, 4 czerwca 2015
Kategoria 3. 50-100km, z Lotką, z Michałem, z sakwami, ze zdjęciami, Pierścień dookoła Poznania
km: | 79.48 | km teren: | 0.00 |
czas: | 05:02 | km/h: | 15.79 |
Od jakiegoś czasu myśleliśmy z Michałem o przejechaniu rowerowego Pierścienia dookoła Poznania w 2 lub 3 dni z namiotem. Gdy Lotka usłyszała o naszym pomyśle, również zgłosiła chęć wyjazdu. Pogoda przed długim weekendem była dobra, nocki ciepłe, więc padła decyzja o wyjeździe. Michał przyjechał dzień wcześniej wieczorem, przyjechała też Lotka, której montowaliśmy bagażnik. Było trochę komplikacji, później musiałam się spakować do końca i ostatecznie poszliśmy spać dość późno.
Rano pojechaliśmy do kościoła bo to było akurat święto, później zjedliśmy śniadanie i zjawiła się Lotka. Zapakowaliśmy bagaże na rowery i ustawiliśmy się do wspólnej fotki przed wyjazdem:
Opuściliśmy Chomęcice:
Jechaliśmy najpierw do Żarnowca, ponieważ tam postanowiliśmy zacząć jazdę szlakiem Pierścienia.
Po drodze w Lisówkach moment przerwy na poprawienie pasków przy sakwach i pojechaliśmy dalej.
Przy źródełku nie robiliśmy przerwy, bo było za wcześnie na postój. Pierwszą przerwę zrobiliśmy prawie w Kalwach. Był czas na batoniki, siku i chwilę odpoczynku. Michał zaprezentował jak działa jego gaz pieprzowy, i mimo że stałam zupełnie z drugiej strony w niemałej odległości, to i tak trochę do mnie doleciało z wiatrem. Poczułam momentalnie palenie w oczach, nosie, przełyku i oskrzelach, zaczęłam płakać i smarkać, ogólnie - nie polecam :P Nie wyobrażam sobie dostać tym prosto w twarz.
Gdy już się trochę ogarnęłam mogliśmy ruszać, wjechaliśmy w teren polno-pustynny :D Trochę się pomęczyliśmy na tym piachu, ale nie było źle.
Jechaliśmy bez pośpiechu przez Lusówko i Lusowo, wtedy skończyła się moja znajomość okolicy. Niebo było bezchmurne i było bardzo ciepło, prawdziwe lato. Gdzieś za Kiekrzem chciałyśmy przerwę, ale Michał stwierdził, że na poligonie jest fajne miejsce na odpoczynek, więc jechaliśmy dalej.
Wjazd na poligon bez żadnych problemów, w końcu to długi weekend.
Zjechaliśmy z głównego asfaltu prowadzącego przez poligon i dojechaliśmy do dawnej miejscowości Glinno - miejsca urodzenia Wojciecha Bogusławskiego.
Piękna polanka otoczona drzewami zachęcała do dłuższego odpoczynku i mimo że nie byliśmy bardzo zmęczeni, spędziliśmy tam około godziny. :)
Gdy zaczęliśmy się zbierać, okazało się, że popełniliśmy jeden błąd... No może popełniłyśmy, bo na Michała to nic nie działa :P Otóż nie posmarowałyśmy się kremem z filtrem i ta przerwa dała się naszej skórze we znaki. Ja czułam delikatnie, że jestem opalona, zwłaszcza na rękach, ale u Lotki było gorzej. Nastąpiło smarowanie i pojechaliśmy dalej:
Jazda była bardzo przyjemna, było ciepło, ładny asfalt przez las, dookoła zieleń... Cudnie! :)
I tak dojechaliśmy do ruin kościoła w Chojnicy, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę:
Kawałek dalej Lotka poszła obejrzeć "zameczek", który podobno został wykorzystany podczas kręcenia "Ogniem i mieczem". Zdjęcia całego betonowego tworu nie pokażę bo nie warto :D
Kilka kilometrów dalej opuściliśmy poligon, przejechaliśmy przez Biedrusko, Michał wspomniał o starym kasynie, ale postanowiliśmy zajrzeć tam innym razem. Za Biedruskiem rozpoznałam drogę, jechaliśmy tamtędy do Śnieżycowego Jaru w marcu. Droga przez Promnice i dalej jakaś taka niezachęcająca, to piach, to tarka... Zaczęliśmy rozglądać się za sklepem, mając świadomość, że w Boże Ciało otwarte są tylko małe sklepiki i to tylko do wczesnych godzin popołudniowych. Znaleźliśmy jeden od razu po wjeździe do Murowanej Gośliny, kupiliśmy picie, wodę na nocleg i lody. Po niekrótkiej przerwie pojechaliśmy dalej, troszkę zaczęły boleć mnie kolana przez co musiałam wolniej pokonywać podjazdy. Za Murowaną skończył się asfalt i wjechaliśmy w las:
Zaczęliśmy myśleć o noclegu i rozglądać się za dobrym miejscem, chcieliśmy jednak przejechać jeszcze trochę. W Zielonce nic ciekawego, postanowiliśmy jechać do Dąbrówki Kościelnej rozglądając się cały czas. Pewna osoba zaczęła marudzić, ale zostało nam kilka kilometrów.
W Dąbrówce Kościelnej zjechaliśmy z Pierścienia, odbiliśmy w piękne tereny podziwiając z daleka kościół.
Kawałek dalej znaleźliśmy wspaniałe miejsce, tuż koło łąki, na skraju lasu:
Usunęliśmy szyszki i rozłożyłam z Michałem namiot, Lotka się przyglądała by się nauczyć i móc robić to później. Każdy po kolei miał swoje 5 minut sam na sam z namiotem i chusteczkami nawilżanymi, żeby "iść wziąć prysznic" :D Później rozłożyliśmy sprzęt i ugotowaliśmy kolację - tylko zupki, ale i tak smakowało. :)
Wieczór upłynął nam miło i bardzo szybko, mimo że rozbiliśmy się wcześnie, z czego byliśmy bardzo zadowoleni.
O godzinie 22:00 już leżeliśmy w namiocie, zadzwoniliśmy do Gumisia zdać mu relację, później trochę pogadaliśmy i poszliśmy spać.
Pierwszy dzień jak najbardziej udany. :)
dzień 2 >>> dzień 3 >>>
Bytyń
Niedziela, 31 maja 2015
Kategoria 3. 50-100km, z Michałem, ze zdjęciami, z sakwami
km: | 71.84 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:49 | km/h: | 18.82 |
Pierwsza w tym roku mini-wyprawa.
Tata chciał w sobotę wieczorem jechać na ryby. Zarzucił pomysłem, żebyśmy pojechali wcześniej zająć miejsce i rozbić namiot. Pomysł mi się spodobał, Michałowi też. Zapakowaliśmy więc sakwy i worek na rowery, i ruszyliśmy.
Trasa wyglądała tak: Chomęcice - Konarzewo - Dopiewo - Fiałkowo - Więckowice - Kalwy - Ceradz Dolny - Grzebienisko - Młodasko - Bytyń
Niestety całą drogę jechaliśmy pod wiatr.
Na mecie okazało się, że pożądane miejsce jest zajęte, trzeba było szukać dalej, na dodatek zaczęło padać i wiać coraz mocniej. Jechaliśmy wzdłuż jeziora, szukając odpowiedniego miejsca i znów wyszło słońce.
Po wielu konsultacjach telefonicznych i mailowych z tatą udało nam się wybrać dobre miejsce. Rozbiliśmy namiot, Michał pojechał do sklepu po wodę, a ja zajęłam się ogarnięciem rzeczy i dmuchaniem materaca.
Kiedy wrócił, zajęliśmy się gotowaniem obiadu. Kuchnia wydała makaron z sosem pomidorowym i gołąbki. W takim miejscu wszystko smakuje. :)
Później przyjechali rodzice i wuja Piotr z Miłoszem. Wieczór mijał przyjemnie i szybko. Mogliśmy obejrzeć piękny zachód słońca nad jeziorem:
Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i pierwszy raz w tym roku miałam okazję zjeść kiełbaskę pieczoną na ogniu, kolejny rarytas tego dnia. :)
Tuż przed naszym pójściem spać tata miał duże branie, co zaowocowało duuużym węgorzem. Piękny okaz. :)
Poranek nad jeziorem oczywiście piękny:
Popołudniu przyszedł czas na powrót. Zamiast jechać przez Kalwy, pojechaliśmy przez Brzozę i Niepruszewo, żeby ominąć piaszczyste drogi. Co prawda kilka kilometrów nadrobiliśmy, ale jechało się lepiej. Niestety powrót też był pod wiatr. Zajechaliśmy do domu zmęczeni, ale zadowoleni z tego weekendu.
Dystans: sobota 34,5 km, niedziela 37 km :)
WYPRAWA ŚWINOUJŚCIE - HEL
Wtorek, 19 sierpnia 2014
Kategoria Świnoujście - Hel 2014, z Gumisiem, ze zdjęciami, z sakwami
km: | 0.00 | km teren: | 0.00 |
czas: | km/h: |
Założeniem wyprawy było przejechanie wzdłuż wybrzeża ze Świnoujścia na Hel, jeżeli tylko pozwolą na to kolana wszystkich uczestników, nie załamie się pogoda, albo nie stanie się jeszcze coś innego. Na szczęście cel został osiągnięty, a wyprawę można opisać i streścić w jednym słowie: PRZYGODA! :)
Za nami wiele wspaniałych chwil i mnóstwo cudownych widoków, ale też momentów słabości.
Dziękuję Marcie i Pawłowi za wspólną wędrówkę naszym pięknym polskim wybrzeżem.
A wszystko można podsumować tak:
7 dni - 3 osoby - 511,82 kilometrów
Dziękuję Marcie i Pawłowi za wspólną wędrówkę naszym pięknym polskim wybrzeżem.
A wszystko można podsumować tak:
7 dni - 3 osoby - 511,82 kilometrów
Cel osiągnięty !!! © animalek
>>> dzień 1
>>> dzień 2
>>> dzień 3
>>> dzień 4
>>> dzień 5
>>> dzień 6
>>> dzień 7
Zdjęcia w opisie w większości pochodzą z aparatu Pawła i dziękuję mu za ich udostępnienie. :)
Powstał także filmik z wyprawy, zachęcam do obejrzenia! :)
Wybrzeże 2014 - filmik
>>> dzień 1
>>> dzień 2
>>> dzień 3
>>> dzień 4
>>> dzień 5
>>> dzień 6
>>> dzień 7
Zdjęcia w opisie w większości pochodzą z aparatu Pawła i dziękuję mu za ich udostępnienie. :)
Powstał także filmik z wyprawy, zachęcam do obejrzenia! :)
Wybrzeże 2014 - filmik
Świnoujście - Hel - dzień 7
Niedziela, 17 sierpnia 2014
Kategoria ze zdjęciami, z Gumisiem, 2. 30-50km, Świnoujście - Hel 2014, z sakwami
km: | 43.87 | km teren: | 0.00 |
czas: | 03:40 | km/h: | 11.97 |
Ostatni dzień naszej wyprawy zaczął się bardzo leniwie i powoli. Spaliśmy na polu namiotowym, a nie na dziko więc nie było powodu by się spieszyć. Zrobiliśmy sobie śniadanie, później spakowaliśmy rzeczy i ruszyliśmy dalej.
Wyjechaliśmy z Jastarni i zaraz wjechaliśmy do Juraty, gdzie zjechaliśmy na molo od strony zatoki:
A później pojechaliśmy na plażę od strony morza:
W końcu wyjechaliśmy z Juraty i niebawem naszym oczom ukazała się wyczekiwana tablica. Dotarliśmy do celu, więc zdjęcia musiały być. Radość była też ogromna, co widać na załączonym obrazku:
Jak mówi Paweł, wyprawa jest wtedy, kiedy trwa ponad tydzień, ale dla mnie to była prawdziwa wyprawa i bardzo przeżywałam, że nie było wielkich komplikacji i udało nam się osiągnąć cel.
Do "końcówki Helu" był jeszcze kawałek więc jechaliśmy dalej. W mieście sprawdziliśmy pociągi, statki itd, po mniejszych i większych starciach osiągnęliśmy kompromis w kwestii naszego powrotu. Najpierw statkiem do Gdańska, a potem pociągiem do Poznania. Do statku było trochę czasu, więc zwiedziliśmy trochę Hel. Pojechaliśmy do latarni:
Ja z Gumisiem weszliśmy do góry, ale na samej górze było trochę tłoczno i przede wszystkim gorąco. Najbardziej podobały mi się schody :P
Później pojechaliśmy na cypel i przejechaliśmy promenadą, która jest bardzo fajnie zrobiona.
Widoki oczywiście wspaniałe:
A tak prezentowały się nasze rowery podczas przerwy.
Później musieliśmy już jechać z powrotem do portu, bo przed wejściem na statek chcieliśmy zjeść kebab, ale nie mieli mięsa. Tak więc poczekaliśmy na statek, zapakowaliśmy się i na statku zjedliśmy kanapki.
Podróż statkiem minęła w miarę szybko, nie bujało - jak to w zatoce.
Wpływając do Gdańska mijaliśmy Westerplatte i za każdym razem poruszający napis:
Gdy dopłynęliśmy do celu nastąpiło wypakowywanie. Panowie wystawiali rowery jak leci i stawiali je po prosu na chodniku. Trochę to nieprzemyślane, bez ładu i składu, ale cóż. Zapakowaliśmy sakwy na rowery i ruszyliśmy na starówkę. Wstąpiliśmy na obiecanego kebaba do pana Turka, ale wcale nie były super smaczne. :P Jak dla mnie za dużo cebuli, a poza tym zjadłam całego, więc musiał być mały, bo nigdy mi się to nie zdarzyło. :P
Trochę się zasiedzieliśmy, więc trzeba było się pospieszyć na dworzec. Gdy podjechał pociąg, od razu zaczęliśmy pakować rowery, mimo że nie mieliśmy biletów. Byle wejść i pojechać, a resztę już się załatwi. :)
Oczywiście rowery były upchane jeden na drugi, ale nie ma co narzekać.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Poznania Głównego zaczęło padać dosyć mocno. Pomyśleliśmy sobie, że udało nam się uniknąć tyle ulew na wyprawie, a zmokniemy jadąc z Poznania do domu. Na peronie sprawnie zapakowaliśmy bagaż, pożegnaliśmy się ze współtowarzyszami z pociągu i pojechaliśmy.
Na szczęście przestało padać, no i w Poznaniu było o wiele cieplej niż na wybrzeżu, więc pomimo późnej godziny nie było zimno. Niestety byliśmy potwornie wymęczeni jazdą pociągiem i droga do domu dłużyła się w nieskończoność.
W Komornikach stwierdziłam, że nie pojadę przez Głuchowo, tylko pożegnałam się z Martą i Pawłem, i przez Rosnowo sama pojechałam prosto do domu. Zmęczona, ale bardzo dumna i szczęśliwa dotarłam do Chomęcic i tak zakończyła się moja wyprawa.
:)
Jeszcze raz DZIĘKUJĘ Marcie i Pawłowi :)
Wyjechaliśmy z Jastarni i zaraz wjechaliśmy do Juraty, gdzie zjechaliśmy na molo od strony zatoki:
A później pojechaliśmy na plażę od strony morza:
W końcu wyjechaliśmy z Juraty i niebawem naszym oczom ukazała się wyczekiwana tablica. Dotarliśmy do celu, więc zdjęcia musiały być. Radość była też ogromna, co widać na załączonym obrazku:
Jak mówi Paweł, wyprawa jest wtedy, kiedy trwa ponad tydzień, ale dla mnie to była prawdziwa wyprawa i bardzo przeżywałam, że nie było wielkich komplikacji i udało nam się osiągnąć cel.
Do "końcówki Helu" był jeszcze kawałek więc jechaliśmy dalej. W mieście sprawdziliśmy pociągi, statki itd, po mniejszych i większych starciach osiągnęliśmy kompromis w kwestii naszego powrotu. Najpierw statkiem do Gdańska, a potem pociągiem do Poznania. Do statku było trochę czasu, więc zwiedziliśmy trochę Hel. Pojechaliśmy do latarni:
Ja z Gumisiem weszliśmy do góry, ale na samej górze było trochę tłoczno i przede wszystkim gorąco. Najbardziej podobały mi się schody :P
Później pojechaliśmy na cypel i przejechaliśmy promenadą, która jest bardzo fajnie zrobiona.
Widoki oczywiście wspaniałe:
A tak prezentowały się nasze rowery podczas przerwy.
Później musieliśmy już jechać z powrotem do portu, bo przed wejściem na statek chcieliśmy zjeść kebab, ale nie mieli mięsa. Tak więc poczekaliśmy na statek, zapakowaliśmy się i na statku zjedliśmy kanapki.
Podróż statkiem minęła w miarę szybko, nie bujało - jak to w zatoce.
Wpływając do Gdańska mijaliśmy Westerplatte i za każdym razem poruszający napis:
Gdy dopłynęliśmy do celu nastąpiło wypakowywanie. Panowie wystawiali rowery jak leci i stawiali je po prosu na chodniku. Trochę to nieprzemyślane, bez ładu i składu, ale cóż. Zapakowaliśmy sakwy na rowery i ruszyliśmy na starówkę. Wstąpiliśmy na obiecanego kebaba do pana Turka, ale wcale nie były super smaczne. :P Jak dla mnie za dużo cebuli, a poza tym zjadłam całego, więc musiał być mały, bo nigdy mi się to nie zdarzyło. :P
Trochę się zasiedzieliśmy, więc trzeba było się pospieszyć na dworzec. Gdy podjechał pociąg, od razu zaczęliśmy pakować rowery, mimo że nie mieliśmy biletów. Byle wejść i pojechać, a resztę już się załatwi. :)
Oczywiście rowery były upchane jeden na drugi, ale nie ma co narzekać.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Poznania Głównego zaczęło padać dosyć mocno. Pomyśleliśmy sobie, że udało nam się uniknąć tyle ulew na wyprawie, a zmokniemy jadąc z Poznania do domu. Na peronie sprawnie zapakowaliśmy bagaż, pożegnaliśmy się ze współtowarzyszami z pociągu i pojechaliśmy.
Na szczęście przestało padać, no i w Poznaniu było o wiele cieplej niż na wybrzeżu, więc pomimo późnej godziny nie było zimno. Niestety byliśmy potwornie wymęczeni jazdą pociągiem i droga do domu dłużyła się w nieskończoność.
W Komornikach stwierdziłam, że nie pojadę przez Głuchowo, tylko pożegnałam się z Martą i Pawłem, i przez Rosnowo sama pojechałam prosto do domu. Zmęczona, ale bardzo dumna i szczęśliwa dotarłam do Chomęcic i tak zakończyła się moja wyprawa.
:)
Jeszcze raz DZIĘKUJĘ Marcie i Pawłowi :)